Eliza From Dom Oriona

Written in Polish by Julia Fiedorczuk

Add

Zdrętwiały mi palce u stóp. Chłód idzie od ziemi, niepostrzeżenie wspina się po łydkach. Wychodzę na przecinkę z torami kolejki, patrzę w niebo, znowu gwiaździste, i próbuję dostrzec Małego Kalosza. Nie jestem pewna, czy patrzę na tę samą część nieba, na której Lou go wtedy znalazła, więc odtwarzam po kolei wszystkie kroki, zaczynając od Gwiazdy Polarnej. Ciekawe, że pamięć potrafi być tak precyzyjna, a w innych momentach tak bardzo zawodna. Tak, chyba go widzę. Trudno odzobaczyć kształt, który raz się zobaczyło. 

Nie wiem, jak długo tak stoję, wpatrując się w niebo i odtwarzając w pamięci szczeg.ły tamtego wieczora sprzed trzydziestu lat, jestem całkowicie pochłonięta tym wspomnieniem, aż wyrywa mnie z niego dziwny, przerażający dźwięk — jest to przeciągłe, rozpaczliwe wycie, jednocześnie czysto zwierzęce i straszliwie ludzkie, żałosne, bolesne. Strach jest jak fala uderzeniowa. Przez moment jestem jak sparaliżowana. Taką ma moje ciało strategię wobec zagrożenia — zniknąć. Wycie dobiega z głębi lasu, z tej strony przecinki, na którą jeszcze się nie zapuszczałam. Trwa może dwie, trzy sekundy, potem wszystko cichnie, poza łomotaniem mojego serca. Odczekuję parę chwil, ale ten dźwięk więcej się nie odzywa. Ruszam w drogę powrotną do domu. Tym razem próbuję iść cicho. Droga mi się dłuży, jakby w międzyczasie przyrosło ziemi, przez chwilę nawet obawiam się, że zabłądziłam, ale nie, po jakimś czasie odnajduję mój grab i wychodzę na ścieżkę, dalej prosto.

Kiedy docieram na miejsce, z jakiegoś powodu trudno mi wejść zwykłą drogą na podwórko. Boję się, że zobaczy mnie mój gospodarz, że mnie zdemaskuje, zauważy zmianę, która zaczęła we mnie zachodzić, a którą muszę ukryć przed wszystkimi, a przede wszystkim przed nim. Czuję, że jest moim wrogiem, przeszkodą do pokonania. Mijam więc furtkę i obchodzę ogrodzenie, aż docieram na tyły jego domu, od strony ogródka i dużego, szczelnie zasłoniętego okna. W środku jest ciemno, możliwe, że wcale go tam nie ma. Jednak nie mogę zmienić zdania i zawrócić do furtki, muszę przejść przez siatkę, co przecież nie jest trudne, mam małe stopy, noski butów z powodzeniem wpasowuję w druciane oczka. W ostatniej fazie zahaczam jednak nogawką spodni o wystający nad siatką kawałek drutu i zamiast skoczyć, jak planowałam, cicho niczym ryś, spadam z hukiem na zmarzniętą ziemię. Leżę przez chwilę bez ruchu, zastanawiając się, czy on to usłyszał, a jeśli tak, co mu powiem, jak się wytłumaczę. Na szczęście nic się nie dzieje, panuje zupełna cisza. Wstaję powoli i trzymając się ogrodzenia, przemykam do mojego domku. W środku nie zapalam światła. Trzęsącymi się rękami rozpalam ogień w piecu. Kiedy zdejmuję kurtkę, dociera do mnie, że boli mnie prawa kostka. I biodro. Nastawiam wodę na herbatę, zawijam się w koce i czekam przy piecu. Pierwszy raz od nie wiem jak dawna do oczu napływają mi łzy. Jestem w żałobie: Lou przepadła, ja przepadłam, wokoło wszystko umiera. Sięgam po telefon, otwieram jedną z moich map. Zaznaczam miejsce, gdzie znalazłam rękawiczkę i obszar, z którego, jak mi się wydaje, dobiegało wycie. Nie rozbierając się, włażę z telefonem pod kołdrę. W ciemności świeci jak klejnot: miedź, kobalt, żelazo, cyna, tantal, srebro, złoto, pallad… widzę, że dochodzi druga. 

Kiedy otwieram oczy następnego ranka, przypomina mi się płacz, który poprzedniego dnia słyszałam w lesie. Nie mam wątpliwości, że był to właśnie płacz, choćnie wiem czy ludzki. To wspomnienie natychmiast mnie wybudza, tak jak dawniej potrafiła mnie wybudzić myśl o niedokończonej pracy. Dopiero potem patrzę na telefon, jest ósma. Boli mnie cała prawa noga. Wyłażę z łóżka, kuśtykam do łazienki, rozbieram się i oglądam. Od biodra do połowy uda ciągnie się ogromny siniak, kostka jest spuchnięta, ale to nic takiego, tylko nie poruszam się już tak sprawnie, jak poprzedniego dnia. Postanawiam to ignorować. Biorę prysznic, ubieram się i robię przegląd lodówki. Mam dwa jajka, paczkę zwiędniętej sałaty i kawałek sera. Będę musiała zdobyć jakieś jedzenie. Wychodzę na dwór po drewno na opał. Pod bramą stoi nieznajomy samochód, widzę dwóch obcych mężczyzn, przez chwilę przyglądam im się z daleka. Pojawia się mój gospodarz, dostrzega mnie i macha przyjaźnie. Odmachuję niechętnie, nieprzyjemnie świadoma swojego wyglądu. Jestem rozczochrana, a moja kurtka nosi ślady wczorajszego upadku. Nie wolno mi zbliżać się do tych mężczyzn. Nie wolno mi zamienić z nikim ani słowa, czuję, że wtedy wszystko stracę i będę musiała zaczynać od początku. 

Idę z drewnem do domu. Wilgoć osiada na mojej twarzy. Nad ranem przyszła odwilż, którą przeczuwałam już wczoraj; prawie nie ma już śniegu. Ziemia jest miękka pod stopami. Słyszę spadające z drzew krople wody. Jest wyraźnie cieplej, ale wilgoć może być trudniejsza od chłodu. Rozpalam w piecu i przygotowuję śniadanie z tego, co mam. Powinnam wsiąść do samochodu i pojechać po zakupy, ale nie potrafię zmusić się do tego. Wytrząsam całą zawartość plecaka, okazuje się, że został mi jeszcze jeden baton energetyczny. Uzupełniam bidon na wodę i pakuję wszystko bardzo starannie jeszcze raz. Dokładam mój nowy, ciepły śpiwór i hamak. Za dnia wszystko wydaje się łatwe. Rozkładam mapę, którą dostałam od mojego gospodarza zaraz po przyjeździe, czytam nazwy okolicznych wsi, uroczysk, szlak.w turystycznych, rezerwat.w. Brzmią nie tak jak trzeba. Mam już swoją mapę, na której zaznaczyłam ważne miejsca: Miejsce Żubrów, Miejsce Wilczej Ofiary, Miejsce Śpiwora, Miejsce Rękawiczki, Strefę Płaczu. Patrzę na kształt, jaki utworzyły, ale potrzebowałabym Lou, żeby go odczytać. 

Nakładam na siebie kolejne warstwy ubrań, przez cały czas czując ból w biodrze i ramieniu, zakładam plecak na plecy, a na wierzch zarzucam pelerynę przeciwdeszczową. Wchodzę do lasu tak samo jak zawsze. Jest późny ranek, dochodzi południe. Witam się z drzewami. Dąb unosi konary niemal pionowo do góry, jakby się dziwił. Któregoś z ostatnich dni przeczytałam, że porosty wymierają po kolei: najpierw krzaczkowate, jak Usnea florida, przypominająca liczne, małe, splątane słońca, potem liściaste, na koniec skorupiaste, jak plamice. Krople spadają z drzew, każda podobna do ciekłego kryształu odbijającego cały okoliczny pejzaż. Idę powoli, donikąd mi się nie spieszy. Mam tylko jeden plan — dojść tam, gdzie zaznaczyłam na mapie Strefę Płaczu. Z jakiegoś powodu jestem przekonana, że ponownie go usłyszę. Powtarzam sobie, że tym razem się nie przestraszę — że odpowiem. 

W lesie zalegają gdzieniegdzie płaty śniegu. Jest zimno od ziemi i ciepło od niespodziewanego grudniowego słońca. Rozpoznaję graby, lipy, dęby, klony i osiki. Strzeliste szczupłe świerki chwieją się na wietrze. Zgrabiałymi palcami dotykam czerwonej kory. Nie wiem, do kogo należy lęk, który odczuwam, do mnie, czy do drzew, ale już wiem, że nie odejdzie — że już zostanie na zawsze. 

Jest szaro, gdy docieram do miejsca, w którym stałam poprzedniego dnia, kiedy usłyszałam płacz. Wędrówka zabrała mi kilka godzin, chociaż to tylko parę kilometrów. Szłam bardzo powoli, ucząc się przestrzeni, pozwalając, by odcisnęła we mnie ślad. Nie znalazłam żadnych śladów po

ludziach — może teraz jest ich mniej, usłyszałam coś takiego parę dni temu pod sklepem. Szłam bardzo powoli także dlatego, że boli mnie noga. Teraz zatrzymuję się i czekam. Opieram się o drzewo, żeby trochę tę nogę odciążyć, po paru chwilach ból ustępuje. Wyciągam z plecaka mój prowiant, czyli baton energetyczny i wodę. Baton jest twardy, zimny, sztuczny, ale czuję się potem pokrzepiona. Przed momentem było szaro, teraz czarno. 

Robię parę kroków w stronę Strefy Płaczu. Staram się zapamiętywać mijane drzewa, ich kształty i tworzone przez nie układy. Zapada jednak noc. Drzewa czernieją. Mój dar, który, jak sądzę, przyniosła mi rozpacz, ma swoje granice. Nie daję rady iść dalej. Postanawiam rozwiesić hamak tu, gdzie jestem. Nigdy tego nie robiłam, ale to łatwe, wybieram dwa drzewa i mocno przywiązuję linki. Uważam, żeby niczego nie zamoczyć, a mimo to trochę śniegu przedostaje się do wewnątrz. Wytrząsam go, rozkładam w środku mój superlekki, bardzo ciepły śpiwór. Siadam w hamaku jak na huśtawce i z trudem zdejmuję buty. Pakuję je do foliowej torby, a następnie przywiązuję do jednej z linek. Włażę do śpiwora, który zamykam tak, by nie zostawić żadnej szczeliny. Jest za wcześnie, żeby spać. Czuję w nodze pulsujący ból — przychodzi mi do głowy, że w jakimś sensie uznać go można za piękny. Czekam na płacz, krzyk albo cokolwiek, co nadejdzie z lasu. 

Opatuliłam się tak mocno, że wystaje mi tylko nos i niemal nie mogę drgnąć — wyobrażam sobie, że trwam w pozornym bezruchu niczym zamknięta w kokonie poczwarka, w której wnętrzu toczą się życiowe procesy. Mimo izolacji jest mi zimno, za zimno, żeby spać. Mam ochotę zerknąć na telefon, jak zawsze, kiedy przez chwilę nie ma nic konkretnego do roboty; myślę, że nawet tu, w środku najdzikszego lasu Europy, mogłabym kupić sobie dizajnerskie buty albo wylicytować dzieło sztuki. Wyplątuję z kokonu rękę z telefonem, urządzenie świeci co prawda swoim trupim blaskiem, jednak nie loguje się do sieci, odmawia współpracy dokładnie tak samo jak tamtego dnia, kiedy jadąc tu, potrąciłam kota. Niczego nie kupię, nigdzie nie zadzwonię, a oprócz tego nie mam dostępu do moich map. Czuję przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz strachu: nie ucieknę już od siebie. 

Czekam, aż mój umysł uspokoi się na tyle, żeby udało się wyodrębnić zarysy poszczególnych myśli, a jednocześnie w ramach ograniczonych możliwości, jakie daje mi kokon, szukam pozycji, w której będzie mi jak najcieplej, czy raczej jak najmniej zimno. Kiedy gaśnie ekran telefonu, ciemność zamyka się wokół mnie. Moje oczy są zupełnie niepotrzebne. Nie, to nieprawda. Już po chwili dostrzegam miejsce, gdzie nieprzezroczysty materiał dolnej części hamaka łączy się z lekko prześwitującym materiałem jego górnej części. Chyba wyszły gwiazdy. Wyobrażam sobie, jak w tej chwili wyglądałabym dla kogoś patrzącego z góry: duży ciemny kokon podwiązany do gałęzi drzew, niespotykana obca forma życia. Nikt nie wie, że tu jestem. Nikt nie wie, że tu jestem? Uderza mnie nagle, jak bardzo ta myśl jest nieprawdziwa. Przecież las wie, że tu jestem. Wie to poprzez zmysły swoich istot, poprzez ich węch, wzrok, słuch i różne formy czucia, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Mój węch, choć wyostrzony, mówi mi niedużo. Czuję zapach sztucznych materiałów, z których wykonany jest hamak i moje ubrania, poza tym tylko mróz i wilgoć; za to zapach, jaki wydzielam — ja, istota ludzka wraz z moimi rzeczami — musi być krzykliwym komunikatem dla stworzeń, które mnie otaczają. Jestem jak głośna, zła muzyka na plaży. 

Mija czas. Mijam. Przestaję czuć zimno. Możliwe, że kokon rozgrzał się wreszcie od mojego ciała. Jest mi nawet nieźle w tej chwili, choć to się pewnie zaraz zmieni — te momenty, kiedy nie chcę uciekać, wciąż zdarzają się rzadko i nie trwają długo. Ale teraz wszystko jest w porządku. Przypominam sobie martwe drzewa, które podziwiałam kilka dni temu; te, co nadal stały, poprzerastane hubami, jakby właśnie zakwitły — obce, mięsiste, twarde kwiaty, życie karmiące się śmiercią. Przypominam sobie martwego wróbla, na którego się kiedyś natknęłam, leżał przy ścieżce w parku i sprawiał wrażenie żywego; dopiero kiedy się pochyliłam, zrozumiałam, że żyje na nim coś innego, liczne dusze — tak myślę o tym teraz — połączone w jedno wspólną sprawą: jedzeniem. Wyobrażam sobie, że moja skóra pęka, że zakwita, wyobrażam sobie, że umiem poddać się temu kwitnięciu.

Możliwe, że przysypiam. Znowu Ziemia jest dzika. Nie ma ludzi, jest tylko ogromny las. Las jest potężnym, samoregulującym się, nieskończenie złożonym organizmem. Poszczególne byty rodzą się i umierają, tworząc jego ogromne, żywe, ewoluujące ciało. Tury, żubry i niedźwiedzie, rosomaki i rysie. Kuny, gronostaje, łasice. Jelenie, łosie, sarny i zające. Myszy leśne. Dzięcioły białogrzbiete. Puchacze, cietrzewie i głuszce, wszystkie są jego częścią. Świerki, graby, dęby, lipy. I porosty: miejscami las wygląda, jakby był wyłożony dywanami. Tu i tam zwieszają się zielone włosy ogromnej brodaczki. Żadne z wymienionych tu imion jeszcze nie istnieje. Nie istnieją imiona: osadnik wielkooki, czerwończyk nieparek, szlaczkoń torfowiec, modraszek malczyk, modraszek alkon, czerwończyk fioletek, modraszek arion, warcabnik ślazowiec, pazik dębowiec, mieniak tęczowiec, przeplatka maturna, przeplatka aurinia, szlaczkoń szafraniec. I nie istnieje inteligencja, która mogłaby objąć wszystkie zachodzące w lesie procesy, poza inteligencją samego lasu; i nie ma na planecie takiego umysłu, w którym mogłaby powstać wizja zagłady.

Published March 12, 2025
© Julia Fiedorczuk

Eliza From The House of Orion

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into English by Anna Zaranko

My toes are numb. The cold rises from the ground, climbs imperceptibly up my calves. I emerge onto  the clearing where the railtracks are, I gaze at the sky, starry again, and try to pinpoint the Little  Gumboot. I’m not sure if I’m looking at the same bit of sky where Lou found it that time, so I retrace  all the steps, beginning with the Pole star. Curious that memory can be so precise, yet at other times so  misleading. Yes, I think I see it. Once you’ve seen a form, it’s hard to unsee it.  

I don’t know how long I stand there, gazing at the sky and conjuring up the details of that  evening thirty years ago, I am completely absorbed in the memory, until I’m jolted out of it by a  strange, terrifying sound—a desperate, drawn-out howl, both purely animal and terribly human, pitiful  and painful. The fear is like a shock wave. For a moment it’s as though I’m paralyzed. This is my  body’s strategy in the face of threat—to disappear. The howl is coming from the depths of the forest,  from the side of the clearing where I haven’t yet ventured. It lasts two, maybe three seconds and then  everything goes quiet, except for the hammering of my heart. I wait a few moments, but the sound is  not repeated. I head for home. This time I try to walk quietly. It seems a long way, as though the earth  has expanded in the meantime, and for a moment I’m concerned that I’ve lost my bearings, but no,  soon I find my hornbeam and emerge onto the footpath. It’s straightforward from here. 

When I get back, for some reason I find it difficult to enter the yard in the usual way. I’m  afraid that my host will see me, that he’ll expose me, notice the change that’s begun in me and which I  must hide from everyone, but especially from him. I feel he’s my enemy, an obstacle to be overcome.  So, I skirt the gate and circle the fence until I find myself behind his house, from the side of the  garden and the big window with tightly drawn curtains. It’s dark inside, it’s possible he’s not even  there. But I can’t change my mind now and go back to the gate, I have to scale the wire fencing,  which is no great difficulty, I’ve got small feet, the tips of my shoes fit easily into the mesh. At the last  stage, I catch a trouser leg on a bit of wire poking out of the fence and instead of jumping as I’d  planned, quiet as a lynx, I crash onto the frozen ground. I lie motionless a moment, wondering if he  heard and what I’m going to tell him if he did, how I’ll talk my way out of this. Luckily, nothing  happens, total silence. I get up slowly and holding onto the fence, slip into my house. Inside, I don’t  switch on the light. I light the stove with trembling hands. When I take off my jacket, I realize my  right ankle is hurting. And my hip. I put water on for tea, wrap up in blankets and wait by the stove.  For the first time in I don’t know how long, tears well in my eyes. I am grieving: Lou is lost, I am  lost, everything around is dying. I reach for my phone, I open one of my maps. I mark the place where  I found the glove and the spot where I think the howling came from. Without undressing, I climb  under the duvet with my phone. It shines like a jewel in the darkness: copper, cobalt, iron, tin,  tantalum, silver, gold, palladium…I see it’s almost two a.m. 

When I open my eyes the following morning, I remember the crying I’d heard the previous  day in the forest. I have no doubt that it was crying, though I’m not sure it was human. The memory  rouses me immediately, just as the thought of unfinished work used to wake me. Only then do I look  at my phone, it’s eight. My whole right leg is aching. I climb out of bed, hobble to the bathroom,  undress and take a look. A huge bruise stretches from my hip to halfway down my thigh, my ankle’s  swollen, but it’s nothing much, I move with less agility than the day before. I decide to ignore it. I  take a shower, dress and review the fridge. Two eggs, a pack of wilted lettuce and a piece of cheese.  I’ll need to get some food. I go into the yard to fetch firewood. An unfamiliar car is parked by the  gate, I see two strange men and watch them for a moment from a distance. My host appears, notices  me and gives a friendly wave. I wave back reluctantly, uncomfortably aware of my appearance. I’m  disheveled and my jacket bears traces of yesterday’s fall. I mustn’t approach these men. I mustn’t  exchange a single word with anyone; if I do, I’ll lose everything and have to start all over again. 

I take the wood to the house. A layer of damp settles on my face. The thaw I’d sensed  yesterday arrived towards morning; the snow has almost gone. Underfoot, the ground is soft. I hear  water dripping from the trees. It’s discernibly warmer, but damp can be tougher than cold. I light the  stove and cobble breakfast together from what I have. I should take the car and go shopping, but I just  can’t make myself. I shake out all the contents of my backpack, and it turns out there’s still an energy  bar left. I fill my water bottle and repack everything carefully. I add my new warm sleeping bag and  the hammock. It all seems easy in the light of day. I spread out the map my host gave me soon after  my arrival and read the names of the surrounding villages, landmarks, tourist trails, reserves. They  don’t sound right. I have my own map now, where I start to mark important points: the Place of  Bisons, the Place of the Victim of the Wolves, of the Sleeping-bag, the Glove, the Crying Zone. I look  at the shape they form, but I need Lou to decipher it for me. 

I pile on layers of clothing, constantly aware of the pain in my hip and arm, shoulder the  backpack and throw on a waterproof cape. I take my usual path into the forest. It’s late morning,  midday is approaching. I greet the trees. The oak lifts its boughs almost vertically upwards as though  in surprise. I read a day or two ago that lichens were slowly dying one by one: the crustose first, like  Usnea florida, with its multiple small, entangled suns, then foliose and finally crustose lichens like  Arthonia spadicea. Drops fall from the trees, each one a fluid crystal reflecting the whole of the  surrounding landscape. I walk slowly, I’m in no particular hurry. I have one plan only—to reach the  place I’d marked as the Crying Zone. For some reason I’m convinced I’ll hear the cry again. I tell  myself that this time I won’t be frightened —that I’ll answer. 

Flakes of snow are lingering in the forest here and there. Cold is rising from the ground and  warmth descending from the unexpected December sun. I recognize hornbeams, lindens, oaks,  maples, and aspens. Slim soaring spruces waver in the wind. I touch red bark with numb fingers. I  don’t know whose fear it is that I sense, mine or the trees’, but I know now it will never go away— that it’s here for good. 

It’s grey by the time I reach the place where I was standing a day ago when I heard the crying.  The journey has taken me several hours, though it’s barely a few kilometers. I’ve made my way very slowly, learning the terrain, letting it imprint itself on me. No sign of humans—maybe there are fewer  of them now, I’d heard something of the sort a few days ago at the shop. I’ve made my way slowly  also because my leg was hurting. Now I stop and wait. I lean against a tree to take the weight off a  little and soon the pain subsides. I pull out my provisions from the backpack, the energy bar and  water. The bar is hard, cold, artificial, but I feel fortified. A moment ago, everywhere was grey, now it’s black.  

I take a few steps towards the Crying Zone. I try to remember the trees I’ve passed, their  shapes and formations. But night is falling. The trees darken. The gift, as I see it, that grief has  brought me has its limits. I’ve no strength to go any further. I decide to hang my hammock here,  where I am. I’ve never done it before, but it’s easy. I choose two trees and fasten the cords tightly. I’m  careful not to let anything get wet, but even so a little snow gets in. I shake it out, arrange my super light and extra warm sleeping bag inside. I sit on the hammock like a swing and take my boots off  with difficulty. I stow them in a plastic bag and then tie it to one of the cords. I climb into the sleeping  bag and fasten it so as not to leave any gaps. It’s too early to sleep. I feel the pain throbbing in my foot —it occurs to me that, in a way, pain could be seen as beautiful. I wait for a cry, a shout or anything  that might come from the forest.  

I’ve wrapped up so tightly that only my nose is poking out and I can barely move—I imagine  myself ostensibly immobile, like some chrysalis enclosed in a cocoon while life processes go on  inside. Despite the insulation I’m cold, too cold to sleep. I have an urge to glance at my phone, as  usual when I’ve a moment with nothing definite to do; I think that even here, in the middle of  Europe’s wildest forest, I could buy myself designer shoes or bid on an artwork. I extricate my phone  hand from the cocoon; the device glows with its deathly light, it doesn’t connect, refuses to cooperate,  exactly as on that day when I hit the cat on my way here. I won’t be buying anything, phoning  anywhere, and what’s more I don’t have access to my maps. I feel a shiver of fear run down my spine:  now I will not escape myself.  

I wait for my mind to calm enough for the contours of particular thoughts to emerge,  searching at the same time for a position within the cocoon’s restrictions in which I’ll be warmest, or  rather least cold. When the phone screen fades, the darkness closes around me. My eyes are totally  superfluous. No, that’s not true. Soon, I notice the place where the opaque material of the hammock’s  bottom half joins the faintly transparent material at the top. The stars seem to have come out. I  imagine what I’d look like to anyone glancing down from above at that moment: a large dark cocoon  fastened to the branches of a tree, an unknown, alien form of life. No one knows I’m here. No one  knows I’m here? It suddenly strikes me how very untrue a thought that is. After all, the forest knows  I’m here. It knows through the senses of its beings, through their smell, sight, hearing and various  forms of feeling that I can’t even begin to imagine. My sense of smell, though sharpened, tells me  very little. I can smell the processed materials making up the hammock and my clothes, beyond that  only frost and damp; but the smell that I’m emitting—I, a human being, along with my possessions— must be a noisy message for the creatures that surround me. I’m like bad loud music on the beach.

Time passes. I am passing. I stop feeling the cold. Maybe my body has finally warmed up the  cocoon. Right now, I even feel pretty good, though this will doubtless soon change – these moments  when I don’t want to run away still happen rarely and don’t last long. But now everything is all right.  I remember the dead trees that I admired a few days ago, the ones still standing, overgrown with  polypores, as though they had just flowered—strange, hard fleshy flowers, life feeding on death. I  remember a dead sparrow that I came across once, it was lying by a path in the park and seemed to be  alive; it was only when I leaned over that I realized that something else was living on it, multiple  souls—that’s how I think of it now— united in one common business: feeding. I imagine my skin  splitting, blossoming, I imagine knowing how to submit to this flowering. 

Maybe I’m drifting off. The Earth is wild again. There are no people, only vast forest. The  forest is a powerful, self-regulating, infinitely complex organism. Individual beings are born and die,  making up its great living and evolving body. Aurochs, bison and bears, wolverines and lynxes.  Martens, stoats and weasels. Deer, moose, and hare. Wood mice. White backed woodpeckers. Horned  owls, black grouse and capercaillies, all of them part of it. Spruce, hornbeam, oaks and lindens. And  the lichens: in places the forest looks carpeted. The green hair of old man’s beard droops here and  there. None of the names listed here have come into existence yet. Names don’t exist at all: the  woodland brown butterfly, the large copper, the moorland clouded yellow, small blue, Alcon blue,  violet copper, large blue, mallow skipper, Purple Hairstreak, Purple Emperor, scarce fritillary, marsh  fritillary, Danube clouded yellow. And there is no intellect that could comprehend all the processes  taking place in the forest, other than the intellect of the forest itself; and there is no mind on the entire  planet that could come up with a vision of its annihilation.

Published March 12, 2025
© Anna Zaranko

Eliza From Das Haus des Orion

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into German by Bernhard Hartmann

Meine Zehen sind taub. Die Kälte kommt aus dem Boden, sie kriecht unbemerkt die Waden hinauf. Ich gehe nach draußen, bis zur Schneise mit den Eisenbahnschienen, schaue in den Himmel, der wieder sternenklar ist, und versuche, den Kleinen Gummistiefel zu finden. Ich bin mir nicht sicher, ob ich denselben Himmelsabschnitt betrachte, in dem Lou ihn damals entdeckt hat, darum gehe ich alle Schritte noch einmal durch, einen nach dem anderen, angefangen beim Polarstern. Interessant, dass die Erinnerung so genau sein kann und dann wieder so unzuverlässig. Ja, ich glaube, ich sehe ihn. Es ist schwer, eine einmal gesehene Gestalt wieder aus dem Kopf zu bekommen.

Ich weiß nicht, wie lange ich so dastehe, in den Himmel starre und im Gedächtnis die Einzelheiten jenes Abends vor dreißig Jahren rekonstruiere, ich gehe ganz auf in dieser Erinnerung, bis mich ein unheimliches, entsetzliches Geräusch herausreißt – ein langgezogenes, verzweifeltes Heulen, ganz und gar animalisch und zugleich furchtbar menschlich, klagend, schmerzerfüllt. Die Angst ist wie eine Schockwelle. Für einen Moment bin ich wie gelähmt. Das ist die Strategie meines Körpers bei Gefahr – zu verschwinden. Das Heulen kommt tief aus dem Wald, von der anderen Seite der Schneise, wo ich mich noch nicht hin getraut habe. Es dauert vielleicht zwei oder drei Sekunden, dann wird alles still, abgesehen vom Hämmern meines Herzens. Ich warte kurz ab, aber das Geräusch lässt sich nicht mehr vernehmen. Ich mache mich auf den Rückweg. Diesmal versuche ich, leise zu gehen. Der Weg zieht sich, als ob sich in der Zwischenzeit die Erde gedehnt hätte, kurz fürchte ich sogar, mich verlaufen zu haben, aber nein, nach einer Weile finde ich meine Hainbuche und den Pfad, immer geradeaus.

Wieder zurück, möchte ich nicht den normalen Weg in den Hof nehmen. Ich fürchte, mein Gastgeber könnte mich sehen, mich durchschauen, könnte die Veränderung bemerken, die in mir eingesetzt hat und die ich vor allen verbergen muss, vor allem aber vor ihm. Ich spüre, er ist mein Feind, ein Hindernis, das es zu überwinden gilt. Also nehme ich nicht das Tor, sondern laufe um die Umzäunung bis zur Rückseite seines Hauses, mit dem Garten und dem großen, dicht verhangenen Fenster. Drinnen ist es dunkel, vielleicht ist er gar nicht da. Doch ich kann meinen Plan nicht ändern und umkehren, ich muss über den Zaun steigen, was ja nicht schwer ist, ich habe kleine Füße und die Spitzen meiner Schuhe passen gut in den Maschendraht. Doch beim letzten Schritt bleibe ich mit dem Hosenbein an einem herausstehenden Stück Draht hängen, und statt zu springen, wie ich es vorhatte, leise wie ein Luchs, falle ich mit einem lauten Knall leise auf den gefrorenen Boden. Einen Moment lang liege ich reglos da und überlege, ob er mich gehört hat, und wenn ja, was ich ihm als Erklärung sagen soll. Zum Glück tut sich nichts, es herrscht völlige Stille. Langsam stehe ich auf und schleiche, mich am Zaun haltend, zu meinem Häuschen. Drinnen lasse ich das Licht ausgeschaltet. Mit zitternden Händen mache ich Feuer im Ofen. Als ich die Jacke ausziehe, bemerkte ich, dass mein rechter Knöchel wehtut. Und meine Hüfte. Ich setze Teewasser auf, mummle mich in Decken und warte am Ofen. Zum ersten Mal seit ewiger Zeit schießen mir Tränen in die Augen. Ich trauere: Lou ist verloren, ich bin verloren, alles ringsumher stirbt. Ich greife nach dem Handy, öffne eine meiner Karten. Ich markiere die Stelle, an der ich den Handschuh gefunden habe, und das Gebiet, aus der vermutlich das Heulen gekommen ist. Ohne mich auszuziehen, schlüpfte ich mit dem Handy unter die Bettdecke. Es leuchtet im Dunkeln wie ein Juwel: Kupfer, Kobalt, Eisen, Zinn, Tantal, Silber, Gold, Palladium… Ich sehe, dass es auf zwei zugeht.

Als ich am nächsten Morgen die Augen öffne, erinnere ich mich an das Weinen, das ich tags zuvor im Wald gehört habe. Ich habe keinen Zweifel daran, dass es ein Weinen war, auch wenn ich nicht weiß, ob ein menschliches. Die Erinnerung daran macht mich umgehend wach, so wie früher der Gedanke an eine unfertige Arbeit. Erst dann schaue ich auf mein Handy, es ist acht. Mein ganzes rechtes Bein tut weh. Ich stehe auf, humple ins Bad, ziehe mich aus und sehe nach. Ein riesiger Bluterguss zieht sich von der Hüfte bis zur Hälfte des Oberschenkels, der Knöchel ist geschwollen, aber alles halb so wild, ich kann mich nur nicht mehr so gut bewegen wie gestern noch. Ich beschließe, es zu ignorieren. Ich dusche, ziehe mich an und inspiziere den Kühlschrank. Es gibt zwei Eier, eine Packung verwelkten Salat und ein Stück Käse. Ich muss etwas zu essen besorgen. Ich gehe nach draußen, um Brennholz zu holen. Am Tor steht ein unbekanntes Auto, ich sehe zwei fremde Männer, die ich eine Zeitlang von weitem beobachte. Mein Gastgeber taucht auf, er winkt mir freundlich zu, als er mich bemerkt. Ich winke widerwillig zurück, mir meines Aussehens unerfreulich bewusst. Mein Haar ist zerzaust und meine Jacke trägt die Spuren des gestrigen Sturzes. Ich darf mich diesen Männern nicht nähern. Ich darf mit niemandem auch nur ein Wort wechseln, mein Gefühl sagt mir, dass ich dann alles verliere und wieder von vorne anfangen muss.

Ich gehe mit dem Holz zum Haus. Feuchtigkeit legt sich auf mein Gesicht. Am Morgen ist das Tauwetter gekommen, das sich schon gestern angekündgit hatte; es ist kaum noch Schnee übrig. Der Boden ist weich unter den Füßen. Ich höre, wie das Wasser von den Bäumen tropft. Es ist deutlich wärmer, aber die Feuchtigkeit kann härter sein als die Kälte. Ich mache Feuer im Ofen und mache mir aus dem, was da ist, ein Frühstück. Ich sollte ins Auto steigen und einkaufen fahren, aber ich kann mich nicht dazu durchringen. Ich schütte den gesamten Inhalt meines Rucksacks aus, wie sich herausstellt, habe ich noch einen Energieriegel. Ich fülle meine Trinkflasche auf und packe alles noch einmal sorgfältig ein. Ich lege meinen neuen, warmen Schlafsack und die Hängematte dazu. Am Tag scheint alles ganz einfach. Ich falte die Karte auf, die ich gleich nach der Ankunft von meinem Gastgeber bekommen habe, und lese die Namen der umliegenden Dörfer, Forstreviere, Touristenpfade, Reservate. Sie klingen anders als sie sollten. Ich habe schon eine eigene Karte, auf der ich die wichtigen Orte markiert habe: Die Stelle mit den Wisenten, die Stelle mit dem Opfer der Wölfe, die Stelle mit dem Schlafsack, die Stelle mit dem Handschuh, die Zone des Weinens. Ich sehe mir die Gestalt an, zu der sie sich formen, aber ich bräuchte Lou, um sie zu lesen.

Ich ziehe eine Kleiderschicht über die andere, wobei ich die ganze Zeit den Schmerz in Hüfte und Schultern spüre, schultere der Rucksack und werfe mir das Regencape über. Ich gehe in den Wald wie immer. Es ist später Vormittag, bald Mittag. Ich sage den Bäumen Hallo. Eine Eiche hebt ihre Äste fast senkrecht in die Luft, als wäre sie überrascht. Irgendwann in den letzten Tagen habe ich gelesen, dass die Flechten nacheinander aussterben: erst die Strauchflechten wie Usnea florida, die wie viele kleine, verflochtene Sonnen aussehen, dann die Blattflechten und schließlich die Krustenflechten, wie die Arthonia. Von den Bäumen fallen Tropfen, die wie Flüssigkristalle die ganze Umgebung widerspiegeln. Ich gehe langsam, ich habe es nirgendhin eilig. Ich habe nur einen Plan – ich will dorthin, wo ich auf der Karte die Zone des Weinens markiert habe. Aus irgendeinem Grund bin ich überzeugt, dass ich es wieder hören werde. Ich sage mir, dass ich dieses Mal nicht erschrecken werde, dass ich antworten werde.

Im Wald liegt hier und da noch Schnee. Der Boden ist kalt, die Dezembersonne unerwartet warm. Ich erkenne Hainbuchen, Linden, Eichen, Ahorn und Espen. Hoch aufragende, schlanke Fichten wiegen sich im Wind. Mit steifen Fingern berühre ich die rote Rinde. Ich weiß nicht, wem die Angst gehört, die ich spüre, mir oder den Bäumen, aber ich weiß, dass sie nicht verschwinden wird – dass sie für immer bleibt.

Es ist grau, als ich an der Stelle ankomme, an der ich tags zuvor den Schrei gehört habe. Obwohl es nur ein paar Kilometer sind, hat die Wanderung mehrere Stunden gedauert. Ich bin sehr langsam gegangen, um den Raum kennenzulernen und auf mich einwirken zu lassen. Von Menschen keine Spur – vielleicht sind es jetzt weniger, etwas in der Art habe ich vor ein paar Tagen vor dem Laden gehört. Ich bin auch deshalb sehr langsam gegangen, weil mein Bein wehtut. Jetzt halte ich an und warte. Ich lehne mich an einen Baum, um das Bein zu entlasten, bald lässt der Schmerz nach. Ich packe meinen Proviant aus, den Energieriegel und das Wasser. Der Riegel ist hart, kalt und künstlich, aber hinterher fühle ich mich gestärkt. Eben war es noch grau, jetzt ist es schwarz.

Ich mache ein paar Schritte Richtung Zone des Weinens. Ich versuche mir die Bäume einzuprägen, an denen ich vorbeilaufe, ihre Formen und die Gruppen, die sie bilden. Doch die Nacht bricht herein. Die Bäume werden schwarz. Meine Gabe, die mir wohl von der Verzweiflung geschenkt worden ist, hat ihre Grenzen. Ich kann nicht mehr weiter. Ich beschließe, hier, wo ich bin, meine Hängematte aufzuspannen. Ich mache das zum ersten Mal, aber es ist ganz einfach, ich suche mir zwei Bäume und befestige die Seile. Obwohl ich aufpasse, dass nichts nass wird, kommt etwas Schnee hinein. Ich schüttle ihn aus und breite meinen superleichten, sehr warmen Schlafsack aus. Ich setze mich auf die Hängematte wie auf eine Schaukel und ziehe mühsam meine Stiefel aus. Ich packe sie in eine Plastiktüte, die ich anschließend an einem der Seile festbinde. Ich steige in den Schlafsack, den ich dicht verschließe, damit keine Kälte eindringt. Es ist noch zu früh zum Schlafen. Ich spüre einen pochenden Schmerz im Bein – mir kommt der Gedanke, dass man ihn in gewisser Weise schön nennen könnte. Ich warte auf ein Weinen, einen Schrei oder sonst etwas aus dem Wald.

Ich habe mich so fest eingemummelt, dass nur noch meine Nase herausschaut und ich mich kaum noch bewegen kann – ich stelle mir vor, dass ich in scheinbarer Reglosigkeit verharre wie eine verpuppte Insektenlarve, in deren Inneren sich vitale Prozesse vollziehen. Trotz der Isolierung ist mir kalt, zu kalt, um zu schlafen. Ich habe Lust, auf mein Handy zu schauen, wie immer, wenn ich länger nichts Konkretes zu tun habe; ich denke, dass ich mir selbst hier, mitten im wildesten Urwald Europas, Designerschuhe kaufen oder ein Kunstwerk ersteigern könnte. Ich befreie eine Hand und das Telefon aus dem Kokon; das Gerät leuchtet fahl, loggt sich aber nicht ins Netz ein, es verweigert die Zusammenarbeit, genauso wie an dem Tag, an dem ich auf dem Weg hierher die Katze überfahren habe. Ich werde nichts kaufen, niemanden anrufen, und habe außerdem keinen Zugriff auf meine Karten. Mir läuft ein Angstschauer über den Rücken: Ich werde nicht mehr vor mir selbst weglaufen können.

Während ich darauf warte, dass sich meine Gedanken aufhören, wild durcheinander zu kreisen, suche ich im Rahmen der begrenzten Möglichkeiten, die der Kokon bietet, nach einer Position, in der mir möglichst warm oder vielmehr möglichst wenig kalt sein wird. Als der Bildschirm des Telefons erlischt, umschließt mich die Dunkelheit. Meine Augen sind jetzt überflüssig. Nein, das stimmt nicht. Schon bald erkenne ich die Stelle, an der sich das undurchsichtige Material des unteren Teils der Hängematte mit dem leicht durchscheinenden Material des oberen Teils verbindet. Die Sterne sind wohl herausgekommen. Ich stelle mir vor, wie ich in diesem Moment von oben betrachtet aussehen würde: ein großer dunkler Kokon an Ästen, eine unbekannte, fremde Lebensform. Niemand weiß, dass ich hier bin. Niemand weiß, dass ich hier bin? Plötzlich geht mir auf, wie falsch dieser Gedanke ist. Der Wald weiß doch, dass ich hier bin. Er weiß es durch die Sinne seiner Lebewesen, durch ihren Geruchssinn, ihr Sehvermögen, ihr Gehör und andere Formen der Wahrnehmung, von denen ich nicht einmal eine Ahnung habe. Mein Geruchssinn ist zwar geschärft, doch er sagt mir nur wenig. Ich rieche die künstlichen Stoffe, aus denen die Hängematte und meine Kleidung gemacht sind, ansonsten nur Frost und Feuchtigkeit; im Gegensatz dazu muss der Geruch, den ich verströme – ich, ein menschliches Wesen, mit meinen Sachen – eine schrille Botschaft für die Geschöpfe um mich herum sein. Ich bin wie laute, schlechte Musik am Strand.

Die Zeit vergeht. Ich vergehe. Ich spüre die Kälte nicht mehr. Vielleicht hat endlich mein Körper den Kokon erwärmt. Gerade fühle ich mich sogar wohl, auch wenn sich das sicher bald ändern wird – die Momente, in denen ich nicht davonlaufen will, sind weiterhin selten und kurz. Aber jetzt ist alles in Ordnung. Ich erinnere mich an die toten Bäume, die ich vor ein paar Tagen bewundert habe, die, die noch stehen, vom Schwamm überwuchert, als hätten sie gerade Blüten getrieben – fremde, fleischige, feste Blüten, sich vom Tod nährendes Leben. Ich erinnere mich an den toten Spatz, den ich einmal im Park am Wegrand entdeckte und der lebendig wirkte; erst als ich mich hinunterbeugte, erkannte ich, dass etwas anderes auf ihm lebte, zahlreiche Seelen – so sehe ich es jetzt –, geeint durch die gemeinsame Sache: das Essen. Ich stelle mir vor, dass meine Haut aufplatzt, dass sie Blüten treibt, ich stelle mir vor, dass ich mich diesem Erblühen hingeben kann.

Kann sein, dass ich einschlafe. Die Erde ist wieder wild. Es gibt keine Menschen, nur einen riesigen Wald. Der Wald ist ein mächtiger, sich selbst regulierender, unendlich komplexer Organismus. Die einzelnen Wesen, die geboren werden und sterben, bilden seinen gewaltigen, lebendigen, evolvierenden Körper. Auerochsen, Bisons und Bären, Vielfraße und Luchse. Marder, Hermeline und Wiesel. Hirsche, Elche, Rehe und Hasen. Waldmäuse. Weißrückenspechte. Uhus, Birkhühner und Auerhähne, alle sind Teil von ihm. Fichten, Hainbuchen, Eichen, Linden. Und Flechten: An manchen Stellen sieht der Wald aus, als wäre er mit Teppich ausgelegt. Hier und da hängt das grüne Haar einer riesigen Bartflechte herab. Noch existiert keiner der hier genannten Namen. Noch existieren nicht: Gelbringfalter, Großer Feuerfalter, Hochmoorgelbling, Zwergbläuling, Kleiner Moorbläuling, Blauschillernder Feuerfalter, Schwarzfleckiger Ameisenbläuling, Malven-Dickkopffalter, Blauer Eichen-Zipfelfalter, Großer Schillerfalter, Kleiner Maivogel, Goldener Scheckenfalter, Orangeroter Heufalter. Es existiert keine Intelligenz, die alle Vorgänge des Waldes erfassen könnte, außer der Intelligenz des Waldes selbst; und auf dem ganzen Planeten ist kein Geist, der eine Vision seiner Vernichtung hervorbringen könnte.

Published March 12, 2025
© Bernhard Hartmann

Eliza From La Casa de Orión

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into Spanish by Gerardo Beltrán

Tengo los dedos de los pies entumidos. El frío viene de la tierra y sube  imperceptiblemente por mis pantorrillas. Salgo a la vereda donde están  las vías, miro el cielo, de nuevo estrellado, e intento localizar la Pequeña Bota. No estoy segura de estar mirando la misma parte del cielo en la que  Lou la encontró, así que vuelvo sobre mis pasos, uno por uno, empezando  por la Estrella del Norte. Es interesante que la memoria pueda ser a veces  tan precisa, y en otros momentos tan poco confiable. Sí, creo que la veo.  Una vez que has visto una forma es difícil dejar de verla. 

No sé cuánto tiempo me quedo mirando el cielo y repasando los  detalles de aquella noche de hace treinta años, el recuerdo me absorbe  completamente hasta que un sonido extraño y aterrador me arranca de él: es un aullido prolongado, desesperado, a la vez puramente animal y  terriblemente humano, patético, doloroso. El miedo es como una onda de  choque. Por un momento quedo como paralizada. Esa es la estrategia de  mi cuerpo ante el peligro: desaparecer. El aullido viene de lo profundo del  bosque, del lado del claro al que aún no me he aventurado. Dura quizás  dos o tres segundos, luego todo queda en silencio, excepto los latidos de  mi corazón. Espero unos instantes, pero el sonido no se escucha más.  Echo a andar hacia mi casa. Esta vez intento ir en silencio. El camino se  prolonga como si entretanto se hubiera extendido la tierra, por un  momento incluso temo haberme perdido, pero no, después de un rato  encuentro mi carpe y salgo al camino, luego todo recto. 

Cuando llego, por alguna razón me cuesta trabajo entrar al patio por  el camino de siempre. Tengo miedo de que mi anfitrión me vea, que me  delate, que note el cambio que ha comenzado a producirse en mí y que 

debo esconder ante todos, especialmente ante él. Siento que es mi  enemigo, un obstáculo a superar. Así que paso de largo el portillo y  camino alrededor de la cerca hasta que llego a la parte trasera de su casa del lado del jardín y de la gran ventana con cortinas herméticamente cerradas. Dentro está oscuro, es probable que él ni siquiera esté. Sin  embargo, no puedo cambiar de opinión y regresar al portillo, tengo que  pasar a través de la mallade alambre, lo cual no es para nada difícil: tengo  pies pequeños y meto sin problemas las puntas de mis zapatos a través de  la malla. Pero en la fase final, la pernera de mi pantalón se engancha en  un trozo de alambre que sobresale de la malla y, en lugar de saltar tan  silenciosamente como un lince, como había planeado, caigo  estrepitosamente al suelo helado. Me quedo quieta por un momento,  preguntándome si él habrá escuchado el ruido y, en caso de que sí, qué le  voy a decir, cómo me voy a explicar. Por suerte no pasa nada, el silencio es absoluto. Me levanto lentamente y, agarrándome a la valla, me  escabullo hacia mi casa. Una vez dentro no enciendo la luz. Con las manos  temblorosas enciendo el fuego de la estufa. Mientras me quito la  chaqueta, me doy cuenta de que me duele el tobillo derecho. Y la cadera.  Pongo agua para hacer té, me envuelvo en una manta y espero junto a la  estufa. Por primera vez en no sé cuánto tiempo me brotan lágrimas de los ojos. Estoy de luto: Lou está perdida, yo estoy perdida, todo muere alrededor. Cojo el teléfono y abro uno de mis mapas. Marco el sitio donde  encontré el guante y la zona de donde creo que vino el aullido. Sin  desvestirme, me meto bajo la colcha con mi teléfono. En la oscuridad  brilla como una joya: cobre, cobalto, hierro, estaño, tantalio, plata, oro,  paladio… Veo que se acercan las dos. 

Cuando abro los ojos a la mañana siguiente, recuerdo el llanto que  oí el día anterior en el bosque. No tengo duda de que era precisamente un  llanto, aunque no sé si era humano. Ese recuerdo me despierta  inmediatamente, así como antes me despertaba pensar en un trabajo  inacabado. Sólo después miro mi teléfono, son las ocho. Me duele toda la pierna derecha. Me levanto de la cama, cojeo hasta el baño, me desvisto y  miro. Tengo un moretón enorme que va desde la cadera hasta la mitad del  muslo, tengo el tobillo hinchado, pero no es nada importante,  simplemente no puedo moverme tan bien como el día anterior. Decido ignorarlo. Me ducho, me visto y reviso la nevera. Tengo dos huevos, un  paquete de lechuga marchita y un trozo de queso. Tendré que conseguir  algo de comida. Salgo a buscar algo de leña. Un coche desconocido está  aparcado frente al portón, veo a dos hombres extraños, los miro desde  lejos por un momento. Aparece mi anfitrión, me ve y me saluda  amistosamente. Le devuelvo el saludo de mala gana, desagradablemente  consciente de mi apariencia. Estoy despeinada y mi chaqueta muestra  signos de la caída de ayer. No puedo acercarme a esos hombres. No puedo intercambiar ni una sola palabra con nadie, siento que entonces lo  perdería todo y tendría que empezar de nuevo. 

Vuelvo a casa con la madera. La humedad cubre mi cara. Por la  mañana llegó el deshielo que ya había intuido ayer; ya casi no hay nieve.  La tierra es suave bajo mis pies. Oigo las gotas de agua que caen de los  árboles. Hace notoriamente más calor, pero la humedad puede ser más  difícil que el frío. Enciendo la estufa y preparo el desayuno con lo que  tengo. Debería coger el auto e ir de compras, pero no logro obligarme a hacerlo. Vacío todo el contenido de mi mochila, resulta que todavía me  queda una barrita energética. Relleno mi botella de agua y vuelvo a  empacar todo con mucho cuidado. Meto también mi nuevo y cálido saco de  dormir y la hamaca. Durante el día todo parece fácil. Despliego el mapa  que me dio mi anfitrión justo después de mi llegada y leo los nombres de  los pueblos circundantes, sitios de interés, senderos turísticos, reservas.  No me suenan bien. Tengo ya mi mapa, en el que he marcado los lugares  importantes: Lugar de los Bisontes, Lugar de la Presa del Lobo, Lugar del  Saco de Dormir, Lugar del Guante, Zona del Llanto. Miro la forma que  crean, pero necesitaría a Lou para que la descifrara.

Me pongo más capas de ropa sintiendo todo el tiempo dolor en la  cadera y en el hombro, me echo la mochila a la espalda y me pongo el  impermeable. Entro al bosque por el mismo camino de siempre. Es tarde  por la mañana, casi mediodía. Saludo a los árboles. El roble levanta sus  ramas casi verticalmente, como si se sorprendiera. Uno de estos días leí  que los líquenes van muriendo uno a uno: primero los fruticosos, como la  Usnea florida, que semeja numerosos soles pequeños enlazados, después  los foliosos y finalmente los costrosos, como la Arthonia. Caen gotas de  los árboles, cada una similar a un cristal líquido que refleja todo el  paisaje circundante. Camino despacio, no tengo prisa por llegar a ningún  lado. Sólo tengo un plan: llegar al lugar donde marqué la Zona del Llanto.  Por alguna razón estoy convencido de que lo volveré a escuchar. Me repito a mí misma que esta vez no tendré miedo, que responderé. 

Aquí y allá el bosque está cubierto todavía por copos de nieve. Se  siente el frío que sale de la tierra y el calor del inesperado sol de  diciembre. Reconozco carpes, tilos, robles, arces y álamos. Los altos y  delgados abetos se balancean con el viento. Con los dedos entumidos toco  su roja corteza. No sé a quién le pertenece el miedo que siento, a mí o a  los árboles, pero ya sé que no desaparecerá, que se quedará para siempre. 

Está gris cuando llego al lugar donde estaba el día anterior cuando  escuché el llanto. La caminata me llevó varias horas, aunque sólo son un  par de kilómetros. Caminé muy lentamente, aprendiendo el espacio,  permitiendo que imprimiera en mí su huella. No encontré ningún rastro  de gente, quizá ahora haya menos, algo así escuché hace unos días fuera  de la tienda. Caminé muy despacio también porque me dolía la pierna.  Ahora me detengo y espero. Me apoyo en un árbol para quitarle un poco de peso a mi pierna y después de unos instantes el dolor cede. Saco mis  provisiones de la mochila, es decir, la barrita energética y el agua. La  barrita esta dura, fría y es bastante artificial, pero después me siento  vigorizada. Hace un momento estaba gris, ahora está negro.

Doy unos pasos hacia la Zona del Llanto. Intento memorizar los  árboles que paso, sus formas y los patrones que crean. Pero empieza a  caer la noche. Los árboles se van volviendo negros. El don que, según  creo, me ha dado la desesperación tiene sus límites. No puedo seguir más.  Decido colgar la hamaca justo donde estoy. Nunca he hecho esto antes,  pero es fácil, elijo dos árboles y ato las cuerdas fuertemente. Tengo  cuidado de no mojar nada, pero aun así se mete un poco de nieve. La sacudo y extiendo mi saco de dormir súper liviano y caliente. Me siento  en la hamaca como en un columpio y con dificultad me quito las botas.  Las meto en una bolsa de plástico que luego ato a una de las cuerdas. Yo  me meto en el saco de dormir y lo cierro de manera que no quede ningún  hueco. Es demasiado temprano para dormir. Siento un dolor punzante en  la pierna –me viene a la cabeza que en cierto sentido podría considerarlo hermoso. Espero un llanto, un grito o cualquier cosa que venga del  bosque. 

Me arropo tan fuerte que sólo sobresale mi nariz y apenas puedo  moverme; me imagino que permanezco en aparente inmovilidad como una  crisálida encerrada en su capullo, en el que tienen lugar procesos vitales.  A pesar del aislamiento tengo frío, demasiado frío como para dormir.  Tengo ganas de ver mi teléfono, como siempre cuando por un momento no  hay nada concreto que hacer; creo que incluso aquí, en medio del bosque  más salvaje de Europa, podría comprarme unos zapatos de diseño o participar en la subasta de una obra de arte. Desenredo mi mano del  capullo junto con el teléfono; el aparato brilla con su resplandor de  cadáver, es verdad, pero no se conecta a la red, se niega a cooperar  exactamente de la misma manera que el día en que de camino aquí  atropellé al gato. No compraré nada, no llamaré a ningún parte, y además  de todo no tengo acceso a mis mapas. Siento un escalofrío de miedo  recorrer mi columna: no podré ya escapar de mí misma. 

Espero a que mi mente se calme lo suficiente como para poder  distinguir los contornos de pensamientos particulares y, al mismo tiempo, 

dentro de las limitadas posibilidades que me ofrece el capullo, busco una  posición en la que sienta el mayor calor posible, o más bien el menor frío  posible. Cuando se apaga la pantalla de mi teléfono, la oscuridad se cierra  a mi alrededor. Los ojos me resultan completamente innecesarios. No, no  es verdad. Ya después de un momento noto el lugar donde el material  opaco de la parte inferior de la hamaca se une al material ligeramente  translúcido de su parte superior. Creo que ya salieron las estrellas. Me  imagino cómo me vería en este momento alguien que me mirara desde  arriba: un gran capullo oscuro atado a la rama de un árbol, una forma de  vida nunca vista, extraña. Nadie sabe que estoy aquí. ¿Nadie sabe que  estoy aquí? De pronto me doy cuenta de lo falso que es ese pensamiento.  El bosque sabe que estoy aquí. Lo sabe a través de los sentidos de sus  criaturas, a través de su olfato, de su vista, de su oído y de diversas  formas de percepción que ni siquiera me sé imaginar. Mi sentido del  olfato, aunque agudo, me dice poco. Puedo oler los materiales artificiales  de los que están hechas la hamaca y mi ropa, aparte de eso sólo la  escarcha y la humedad; en cambio el olor que emito –yo, un ser humano  junto con mis cosas– debe de ser un comunicado estridente para las  criaturas que me rodean. Soy como música fuerte y mala en la playa. 

El tiempo pasa. Yo paso. Dejo de sentir frío. Es posible que mi  cuerpo haya calentado finalmente el capullo. En realidad, no estoy nada  mal ahora mismo, aunque eso seguramente cambiará: los momentos en  los que todavía no quiero huir son raros y no duran mucho. Pero ahora  todo está bien. Recuerdo los árboles muertos que admiré hace unos días;  los que aún estaban en pie cubiertos de políporos como si acabaran de  florecer: flores extrañas, carnosas, duras, vida alimentándose de la  muerte. Recuerdo un gorrión muerto que me encontré una vez, estaba  tirado en un sendero del parque y parecía vivo; sólo cuando me incliné me  di cuenta de que vivía en él otra cosa, numerosas almas –así pienso  ahora– unidas por una causa común: comer. Imagino que mi piel estalla,  florece, imagino que soy capaz de entregarme a ese florecer.

Quizá me esté quedando dormida. La Tierra de nuevo es salvaje. No  hay gente, sólo un enorme bosque. El bosque es un organismo poderoso,  autorregulado e infinitamente complejo. Seres individuales nacen y  mueren para crear su vasto cuerpo vivo y en evolución. Uros, bisontes y  osos, gulos y linces. Martas, armiños, comadrejas. Ciervos, alces, corzos y  liebres. Ratones de bosque. Carpinteros dorsiblancos. Búhos reales, gallos  lira y urogallos, todos forman parte del bosque. Abetos, carpes, robles,  tilos. Y líquenes: en algunos lugares el bosque parece como si estuviera  alfombrado. Por aquí y por allá cuelgan los verdes cabellos de una enorme  usnea. Ninguno de esos nombres existe todavía. No hay nombres:  mariposa lopinga, cobre de pantano, solitaria, cupido menudo, Phengaris alcon, manto violeta, hormiguera de lunares, Carcharodus alceae,  Favonius quercus, tornasolada, Euphydryas maturna, doncella de ondas  rojas, Colias myrmidone. Y no hay inteligencia que pueda abarcar todos  los procesos que tienen lugar en el bosque, excepto la inteligencia del  bosque mismo; y no hay ninguna mente en el planeta en la que pueda  surgir la visión del exterminio.

Published March 12, 2025
© Gerardo Beltrán

Еліза From Дім Оріона

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into Ukrainian by Olena Sheremet

У мене затерпли пальці на ногах. Холод струменить із землі, непомітно підіймається литками. Виходжу на перелісся із залізничними коліями, дивлюся в небо, знову всіяне зорями, і намагаюся знайти Малого Калошу. Я не впевнена, що дивлюся саме на ту частину неба, де його тоді знайшла Лу, тому почергово відтворюю усі кроки, починаючи від Полярної зорі. Цікаво, що пам’ять буває такою точною, а іншим разом аж так оманливою. Так, здається, я його бачу. Важко розбачити обриси, які вже раз побачила.

Не знаю, як довго я так простояла, вдивляючись у небо і відтворюючи в пам’яті деталі того вечора тридцять років тому, цілком занурившись у свій спогад, аж поки мене не вирвав із нього дивний моторошний звук — протяжне розпачливе виття, водночас чисто звіряче і страхітливо людське, жалісне, тужливе. Страх — ніби ударна хвиля. На коротку мить мене наче паралізувало. Така стратегія мого тіла перед лицем загрози — зникати. Виття лунає з глибини лісу, з того боку галявини, куди я ще не ходила. Триває, може, дві, три секунди, а потім усе затихає, окрім стукоту мого серця. Чекаю кілька хвилин, але цей звук більше не повторюється. Рушаю додому. Цього разу намагаюся іти тихо. Шлях усе тягнеться, ніби відколи я ішла у цей бік, він видовжився, якусь мить я навіть боюся, що заблукала, але ні, невдовзі знаходжу свій граб і виходжу на стежку, далі — прямо.

Коли я дістаюсь на місце, мені чомусь важко вийти на подвір’я звичною дорогою. Боюся, що мене побачить мій господар, викриє мене, помітить зміну, яка почалася в мені і яку мушу приховувати від усіх, а передовсім від нього. Відчуваю, що він мій ворог, перепона, яку я маю подолати. Тож я минаю хвіртку й обходжу паркан, поки не дістаюся на задвірки його дому, де сад і велике, щільно затулене шторами вікно. Усередині темно, можливо, його там і немає. Проте я не можу змінити думки й повернутися до хвіртки, мушу пройти через сітку, що не так і важко, у мене маленькі стопи, носаки черевиків я успішно просовую в дротяні петлі. На останньому етапі все ж чіпляюся холошею за шматок дроту, що стирчить над сіткою, і замість стрибнути, як планувала, я тихо, неначе рись, падаю, гупаючись, на замерзлу землю. Якусь мить лежу нерухомо, гадаючи, чи він це почув, і якщо так, то що я йому скажу, як виправдовуватимусь. На щастя, нічого не відбувається, панує цілковита тиша. Я поволі встаю і, тримаючись огорожі, прослизаю до своєї хатчини. Усередині не вмикаю світла. Дрижкими руками розпалюю вогонь у грубці. Коли знімаю куртку, починаю відчувати, що в мене болить права кісточка. І стегно. Ставлю воду на чай, загортаюсь у пледи й чекаю біля груби. Уперше не знаю відколи мені на очі навертаються сльози. Я в жалобі: Лу пропала, я пропала, усе навколо вмирає. Беру телефон, відкриваю одну з моїх карт. Позначаю місце, де я знайшла рукавичку, і напрямок, звідкіля, як мені здається, було чути виття. Не роздягаючись, я залажу з телефоном під ковдру. У темряві він світиться, як скарб: мідь, кобальт, залізо, олово, тантал, срібло, золото, паладій… бачу, що вже майже друга.

Розплющивши очі наступного ранку, я пригадую плач, який напередодні почула в лісі. У мене немає сумнівів, що це був саме плач, хоча я не знаю, чи людський. Цей спогад одразу ж розвіює сон, як раніше, бувало, мене зривала зі сну думка про незакінчену роботу. Лише потім дивлюся в телефон, восьма ранку. У мене болить уся права нога. Я вилажу з ліжка, шкутильгаю до ванної кімнати, роздягаюсь і оглядаю себе. Від тазу до середини стегна тягнеться величезний синець, кісточка спухла, але нічого такого, тільки рухаюся не так вправно, як учора. Вирішую це ігнорувати. Приймаю душ, удягаюся й перевіряю холодильник. Там два яйця, пакет пожухлого салату й шматок сиру. Треба буде роздобути якусь їжу. Виходжу надвір по дрова. Під ворітьми стоїть незнайоме авто, бачу двох чужих чоловіків, якусь мить приглядаюся до них звіддалік. З’являється мій господар, помічає мене й приязно махає. Неохоче махаю йому у відповідь, неприємно відмічаючи, як я виглядаю. Розпатлана, у куртці зі слідами вчорашнього падіння. Мені не можна наближатися до цих чоловіків. Не можна обмінятися ні з ким ані словом, бо відчуваю, що тоді втрачу все й муситиму починати спочатку.

Іду з дровами додому. Сирість осідає на моєму обличчі. На ранок настала відлига, яку я передчувала ще вчора; уже майже не лишилося снігу. Земля під ногами м’яка. Я чую краплі води, що спадають із дерев. Відчутно тепліше, але сирість може бути важчою за холод. Розпалюю у грубці й готую сніданок із того, що є. Треба сісти в машину й поїхати за продуктами, але я не можу себе змусити. Витрушую увесь вміст рюкзака, виявляється, що в мене залишився ще один енергетичний батончик. Доливаю у флягу води і ще раз усе дуже старанно перепаковую. Докладаю свій новий теплий спальник і гамак. Удень усе здається простим. Розкладаю карту, яку мені дав мій господар одразу після прибуття, читаю назви навколишніх сіл, урочищ, туристичних шляхів, заповідників. Вони звучать не так, як повинні. У мене вже є своя карта, на якій я позначила важливі місця: Місце зубрів, Місце вовчої жертви, Місце спальника, Місце рукавички, Смуга плачу. Дивлюся на те, який контур вони утворили, але без Лу я не можу його розшифрувати.

Натягую на себе додаткові шари одягу, весь час відчуваючи біль у стегні й плечі, вдягаю рюкзак на спину, а зверху накидаю дощовик. Заходжу у ліс так само, як і завжди. Надворі пізній ранок, майже полудень. Вітаюся з деревами. Дуб здіймає гілки вгору ледве не вертикально, ніби дивується. В один з останніх днів я прочитала, що лишайники вимирають по черзі: спочатку кущисті, як Usnea florida, що нагадує множинні переплетені маленькі сонця, потім листуваті, на сам кінець накипні, як пурпура. Краплі спадають із дерев, кожна схожа на важкий кристал, що віддзеркалює увесь навколишній пейзаж. Іду помалу, нікуди не поспішаю. У мене лише один план — дійти туди, де я позначила на карті Смугу плачу. Чомусь я впевнена, що знову його почую. Повторюю собі, що цього разу не злякаюся — що відповім.

У лісі де-не-де лежать пасма снігу. Холодно від землі й тепло від несподіваного грудневого сонця. Я впізнаю граби, липи, дуби, клени й осики. Тонкі гостроверхі ялини гойдаються на вітрі. Задубілими пальцями торкаюся червоної кори. Не знаю, чий це страх, що його я відчуваю — мій чи дерев, але тепер знаю, що він не мине, що залишиться назавжди.

Коли я дістаюся на місце, де я стояла вчора, коли почула плач, навколо панує сірість. Мій шлях тривав кілька годин, хоча це лише кілька кілометрів. Я ішла дуже повільно, вивчаючи простір, дозволяючи їй залишити в мені відбиток. Я не знайшла жодних людських слідів — може, зараз людей поменшало, пару днів тому щось таке я почула біля крамниці. Я ішла дуже повільно ще й тому, що в мене болить нога. Тут я зупиняюся і чекаю. Спираюся на дерево, щоб нозі стало трохи легше, невдовзі біль відступає. Виймаю з рюкзака свій провіант, тобто енергетичний батончик і воду. Батончик твердий, холодний, штучний, але після нього я відчуваю, що мені додалося сил. Щойно було сіро, а тепер чорно.

Роблю кілька кроків убік Смуги плачу. Намагаюся запам’ятовувати дерева, які минаю, їхні форми й конфігурації. Однак настає ніч. Дерева чорніють. Мій дар, що, як мені здається, дістався мені від розпачу, має свої межі. Йти далі я не можу. Вирішую розвісити гамак тут, де я є. Мені не доводилося робити цього раніше, але це легко, вибираю два дерева і міцно прив’язую мотузки. Пильную, щоб нічого не намокло, а все ж трохи снігу потрапляє всередину. Витрушую його, розкладаю всередині свій суперлегкий, дуже теплий спальник. Сідаю в гамак, як на гойдалку, і натужно знімаю взуття. Ховаю його в поліетиленовий пакет, а потім прив’язую до однієї з мотузок. Залажу у спальник, який застібаю так, щоб не залишилось жоднісінької щілини. Ще зарано, щоб спати. Відчуваю в нозі пульсуючий біль — мені спадає на думку, що в якомусь сенсі його можна назвати прекрасним. Я чекаю плачу, крику чи будь-чого, що надійде з лісу.

Я так сильно закуталась, що назовні стирчить тільки ніс і я майже не можу поворухнутися — уявляю собі, що триваю в примарному безруху, немов замкнена в коконі лялечка, всередині якої протікають життєві процеси. Попри ізоляцію мені холодно, надто холодно, щоб спати. Кортить поглянути в телефон, як завжди в ті короткі миті, коли немає якоїсь конкретної роботи, думаю, що навіть тут, у серці найпервіснішого лісу Європи, я могла б купити собі дизайнерські черевики чи виторгувати на аукціоні витвір мистецтва. Виплутую із кокона руку з телефоном, але хоч він і світить своїм мертвецьким блиском, та не під’єднується до мережі, не йде на співпрацю, як і того дня, коли їдучи сюди, я збила кота. Нічого я не куплю, нікуди не подзвоню, до того ж, у мене немає доступу до моїх карт. Відчуваю, як хребтом пробігає дрож страху: від себе я вже не втечу.

Чекаю, поки мій розум заспокоїться настільки, щоб можна було розпізнати обриси окремих думок, а водночас, маючи обмежені можливості через кокон, шукаю позу, в якій мені буде найтепліше, чи радше — найменш холодно. Коли погас екран телефону, навколо мене зімкнулася темрява. Мої очі стали геть непотрібні. Ні, це неправда. Уже за мить я помічаю місце, де непрозорий матеріал нижньої частини гамака поєднується з його верхньою частиною, що ледь просвічується. Здається, вийшли зорі. Уявляю собі, як би я зараз виглядала для того, хто дивився б на мене згори: великий темний кокон, підв’язаний до гілок, небачена, чужа форма життя. Ніхто не знає, що я тут. Ніхто не знає, що я тут? Мене зненацька вражає, якою фальшивою є ця думка. Адже ліс знає, що я тут. Знає це завдяки чуттям своїх створінь, завдяки їхньому нюху, зору, слуху і різним формам інстинкту, яких я не можу навіть уявити. Мій нюх, хоч і чутливий, не надто помічний. Я відчуваю запах штучних тканин, з яких пошитий гамак і мій одяг, більше нічого, окрім морозу і сирості. Натомість запах, який виділяю я — людська істота разом зі своїми речами — це, вочевидь, гучне оповіщення для створінь, які мене оточують. Я наче криклива, погана музика на пляжі.

Минає час. Минаю я. Уже не відчуваю холоду. Може, кокон нарешті нагрівся від мого тіла. Зараз мені навіть добре, хоча це мабуть теж скоро мине — ці моменти, коли я не хочу тікати, досі трапляються, та тривають недовго. Але тепер усе гаразд. Пригадую собі мертві дерева, яким я чудувалася кілька днів тому; ті, що продовжували стояти, порослі трутовиками, наче щойно розцвіли — чужі, м’ясисті, тверді квіти, життя, що живиться смертю. Пригадую мертвого горобця, на якого натрапила якось біля стежки в парку, він лежав і скидався на живого; лише нахилившись, я зрозуміла, що на ньому живе щось інше, численні душі — так я думаю про це тепер — поєднані в одне ціле спільною справою: поїданням. Уявляю собі, що моя шкіра тріскається, що зацвітає, уявляю, що я здатна віддатися цьому цвітінню.

Можливо, я задрімала. Земля знову дика. Немає людей, є лише величезний ліс. Ліс — це потужний, незбагненно складний механізм, що саморегулюється. Кожне буття народжується й помирає, формуючи його гігантське живе тіло, що невпинно еволюціонує. Тури, зубри й ведмеді, росомахи й рисі. Куниці, горностаї, ласки. Олені, лосі, сарни й зайці. Ліщинові вовчки. Дятли білоспинні. Пугачі, тетеруки й глушці — усі вони його частина. Смереки, граби, дуби, липи. І лишайники: подекуди ліс виглядає так, ніби він викладений килимами. То тут, то там звисає зелене волосся величезної уснеї. Жодне з перелічених тут імен іще не існує. Не існують імена: осадець білозір, червінець непарний, жовтюх торфовищний, синявець карликовий, голуб’янка алькон, дукачик блакитнуватий, голуб’янка аріон, головчак великий рожаний, легіт дубовий, мінливець великий, рябець матурна, рябець авринія, жовтюх шапранець. І не існує інтелекту, який міг би осягнути всі ті процеси, що відбуваються в лісі, окрім інтелекту самого лісу; і немає на планеті такого розуму, в якому могло б зродитися бачення його винищення.

Published March 12, 2025
© Olena Sheremet

Елиза From Домът на Орион

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into Bulgarian by Milica Markić

Пръстите на краката ми са изтръпнали. Студът дърпа откъм почвата, пълзи неусетно по прасците. Излизам на просеката край релсите на теснолинейката, поглеждам към небето, пак е обсипано със звезди, и се опитвам да намеря Малкия черпак. Не съм сигурна дали сега гледам същата част от небето, където го беше намерила Лу, затова си възстановявам поред всички стъпки, като тръгвам от Полярната звезда. Интересно как паметта понякога може да бъде толкова прецизна, а в други моменти – толкова ненадеждна. Май го виждам, да. Трудно е човек да отвиди формата, която веднъж вече е зърнал.

Не знам колко дълго стоя така, вгледана в небето, докато превъртам мислено подробностите от онази вечер отпреди трийсет години, изцяло съм погълната от спомена, докато от него не ме изтръгва някакъв странен, ужасяващ звук – продължителен, отчаян вой, същевременно чисто животински и плашещо човешки, скръбен, болезнен. Страхът е като ударна вълна. За момент оставам като парализирана. Такава е тактиката на тялото ми в лицето на заплахата – да изчезне. Воят идва от дебрите на гората, от онази страна на просеката, където още не бях се осмелила да навляза. Продължава може би две-три секунди, след това всичко притихва, с изключение на туптенето на сърцето ми. Изчаквам няколко мига, но звукът повече не се обажда. Тръгвам обратно към къщата. Този път се старая да стъпвам тихо. Пътят ми се струва по-дълъг, сякаш междувременно земята се е разраснала, за миг дори ме хваща страх, че съм се загубила, но не, след малко намирам моя габър и излизам на пътеката – нататък съм само напред.

Когато стигам, поради някаква причина ми е трудно да вляза в двора по обичайния път. Страхувам се, че ще ме забележи стопанинът, ще ме разобличи, ще надуши промяната, която бе започнала да настъпва у мен и която се налага да скрия от всички, най-вече от него. Усещам го като свой враг, като пречка, която трябва да преодолея. Затова минавам покрай портата и заобикалям оградата, докато не стигам до задната част на къщата, откъм страната на градинката и големия, плътно прикрит прозорец. Вътре е тъмно, възможно е съвсем да го няма. Но аз не мога да променя решението си и да се върна обратно при портата, трябва да мина през мрежата, което все пак не е трудно, защото имам малки стъпала и мога спокойно да вкарам връхчетата на обувките си в телените отворчета. На финала обаче закачам с крачола си стърчащо от мрежата парче тел и вместо да скоча безшумно като рис, както бях планирала, се сгромолясвам с трясък върху замръзналата земя. Лежа така известно време неподвижно, чудя се дали ме е чул и ако да, какво ще му обяснявам. За щастие нищо не се случва, наоколо цари пълна тишина. Ставам бавно и като се придържам за оградата, се промъквам до моята къщичка. Вътре не паля лампите. С треперещи ръце разпалвам огъня в печката. Докато свалям якето си, установявам, че ме боли десният глезен. И таза. Слагам вода за чай, омотавам се в одеяла и зачаквам край печката. За първи път от не знам колко време очите ми плувват в сълзи. В траур съм: Лу пропадна, аз пропаднах, всичко наоколо умира. Посягам към телефона, отварям една от картите си. Обозначавам мястото, на което намерих ръкавицата, и района, откъдето според мен идваше воят. Шмугвам се с телефона под одеялото, без да се събличам. Свети в тъмното като скъпоценност: мед, кобалт, желязо, калай, тантал, сребро, злато, паладий… забелязвам, че наближава два.

Когато на следващата сутрин отварям очи, си спомням за плача, който бях чула предишния ден в гората. Няма съмнение, че това беше именно плач, макар да не зная дали е бил човешки. Този спомен веднага ме разбужда, така, както преди бе в състояние да ме разбуди мисълта за недовършена работа. Едва след това поглеждам телефона, осем е. Боли ме целият десен крак. Изхлузвам се от леглото, докуцуквам до банята, събличам се и оглеждам. От таза до средата на бедрото се спуска огромна синина, глезенът е подут, но това е нищо, само дето вече не се движа толкова пъргаво, както предишния ден. Решавам да не обръщам внимание. Вземам душ, обличам се и правя оглед на хладилника. Имам две яйца, пакет увехнала маруля и парче сирене. Ще се наложи да се сдобия с някаква храна. Излизам навън да взема дърва за огрев. До портата е паркирала чужда кола, виждам двама непознати мъже, наблюдавам ги известно време отдалеч. Появява се моят стопанин, забелязва ме и ми маха приятелски. Връщам поздрава неохотно, с неприятното усещане за външния ми вид. Чорлава съм, а глезенът ми носи следи от вчерашното падане. Не бива да се приближавам до тези мъже. Не бива да разменя и дума с никого, усещам, че тогава бих загубила всичко и ще се наложи да започна отначало.

Връщам се с дървата към къщата. Влагата се настанява върху лицето ми. Сутринта е нахлуло затоплянето, което предчувствах още от предния ден; вече почти няма сняг. Земята под стъпалата е мека. Чувам как водните капки падат от дърветата. Чувствително по-топло е, но влагата може да бъде по-тежка от студа. Разпалвам печката и приготвям закуска от онова, което ми е останало. Би трябвало да се кача в колата и да отида на покупки, но не мога да се накарам да го направя. Изтърсвам цялото съдържание на раницата, излиза, че ми е останало едно енергийно барче. Пълня бутилката си с вода и още веднъж старателно опаковам всичко. Прибавям новия си топъл спален чувал и хамака. Денем всичко изглежда по-лесно. Разгръщам картата, която стопанинът ми даде веднага след пристигането ми, чета имената на околните села, оброчища, туристически пътеки, резервати. Звучат не както трябва. Вече имам моя си карта, на която отбелязах важните места. Мястото на зубърите, Мястото на вълчата жертва, Мястото на спалния чувал, Мястото на ръкавицата, Зоната на плача. Вглеждам се във формата, която описват, но тук бих имала нужда от Лу, за да я разчете. Навличам поредния пласт дрехи, като през цялото време усещам болка в таза и ръката, нарамвам раницата, а отгоре слагам дъждобрана. Влизам в гората както обикновено. Късна утрин е, наближава обед. Поздравявам дърветата. Дъбът е протегнал клоните си едва ли не право нагоре, сякаш се учудва. Един от последните дни бях прочела, че лишеите измират един по един: първо храстовидните, като Usnea florida, напомнящи на многобройни, малки преплетени слънца, после листовидните, накрая онези с коричката, като васкулит. Капките падат от дърветата, всяка една е като тежък кристал, отразяващ целия околен пейзаж. Вървя бавно, заникъде не бързам. Имам само един план – да стигна там, където на картата бях обозначила Зоната на плача. Поради някаква причина съм убедена, че отново ще го чуя. Повтарям си, че този път няма да се изплаша – че ще отвърна.

На места в гората все още има петна сняг. Откъм земята е студено, а неочакваното декемврийско слънце топли. Разпознавам габърите, липите, дъбовете, кленовете и трепетликите. Извисяващите се стройни смърчове се полюшват на вятъра. Докосвам червената кора с настръхналите си пръсти. Не знам кому принадлежи страхът, който усещам – на мен или на дърветата, но осъзнавам, че няма да си отиде, че ще остане завинаги.

Когато достигам до мястото, където предния ден чух плача, навън вече сивее. Преходът ми отне часове, макар да бях изминала само няколко километра. Вървях много бавно, изучавах пространството, като му позволявах да остави следа в мен. Следи от хора не намерих – може би сега са по-малко, чух подобно твърдение преди няколко дни пред магазина. Вървях много бавно и защото ме боли кракът. Спирам и чакам. Облягам се на едно дърво, за да облекча малко крака, няколко мига по-късно болката отшумява. Изваждам от раницата провизиите си, тоест енергийното барче и водата. Барчето е твърдо, студено, изкуствено, но след него се чувствам подсилена. Преди малко навън беше сиво, сега е черно.

Правя няколко крачки към Зоната на плача. Опитвам се да запомням дърветата, покрай които минавам, формите им и формациите, в които се групират. Ала нощта вече пада. Дърветата почерняват. Моят дар, който, струва ми се, донесе отчаянието, има своите граници. Не мога да продължа да вървя. Решавам да разпъна хамака си точно тук, където се намирам. Никога не съм го правила, но е лесно, избирам две дървета и привързвам здраво въжетата. Внимавам да не намокря нещо, но все пак влиза малко сняг. Изтупвам го, разпъвам вътре моят супер лек и супер топъл чувал. Сядам в хамака като в люлка и с усилие изхлузвам обувките си. Слагам ги в найлонова торба, след което ги връзвам за едно от въжетата. Пъхвам се в спалния чувал, който закопчавам така, че да не остане никаква пролука. Още е твърде рано за сън. Усещам пулсираща болка в крака – идва ми наум, че в известен смисъл може да мине за красива. Чакам плач, вик или каквото долети откъм гората.

Опаковала съм се така, че само носът ми се подава и почти не мога да шавна – въобразявам се, че съществувам в състояние на неподвижност, като затворена в пашкул какавида, в чиято вътрешност протичат жизнените процеси. Студено ми е, въпреки изолацията, твърде студено, за да заспя. Приисква ми се да погледна телефона си, както обикновено, когато за малко нямам нищо конкретно за вършене; помислям си, че дори тук, в дебрите на най-дивата гора на Европа, бих могла да си купя дизайнерски обувки, или да си купя на търг произведение на изкуството. Изхлузвам от пашкула ръката с телефона, устройството блести с мъртвешката си бледост, но все пак не се включва към мрежата, отказва да сътрудничи точно по същия начин, както тогава, когато, пътувайки насам, прегазих котката. Нищо няма да си купя, никъде няма да се обадя, на всичкото отгоре нямам достъп до картите си. Усещам как по гръбнака ми преминава тръпка страх: вече не мога да избягам от себе си.

Изчаквам умът ми да се успокои дотолкова, че да мога да извлека контурите на отделните мисли, а същевременно, в рамките на ограничените възможности, предоставяни ми от пашкула, търся позицията на тялото, в която да ми бъде възможно най-топло или по-скоро възможно най-малко студено. Когато екранът на телефона гасне, тъмнината наоколо ми се захлупва. Очите ми са напълно ненужни. Не, не е вярно. След миг забелязвам мястото, където непрозрачната материя на долната част на хамака се съединява с леко прозрачната материя на горната му част. Звездите май изгряха. Представям си как бих изглеждала в този момент за някого, който гледа отгоре: голям, тъмен, вързан за клоните на дървото пашкул, неидентифицирана, чужда форма на живот. Никой не знае, че съм тук. Никой не знае, че съм тук? Внезапно ме поразява усещането колко невярна е тази мисъл. Нали гората знае, че съм тук. Знае чрез сетивата на своите създания, чрез тяхното обоняние, зрение, слух и различните форми на възприятие, които аз дори не съм в състояние да си представя. Моето обоняние, макар и изострено, не ми говори много. Усещам миризмата на изкуствените материи, от които са изработени хамакът и дрехите ми, извън тях мирише само на студа и влагата; за сметка на това миризмата, които излъчвам аз, човешкото същество, заедно с моите вещи, би трябвало да е крещящо послание за заобикалящите ме същества. Аз съм като силна, лоша музика на плажа.

Времето тече. Тека. Преставам да усещам студа. Сигурно пашкулът най-сетне се е затоплил от тялото ми. Чувствам се дори добре в този момент, макар че след малко това вероятно ще се промени – моментите, когато не искам да избягам, продължават да се случват рядко и не траят дълго. Но сега всичко е наред. Сещам се за мъртвите дървета, на които се възхищавах преди няколко дни; за онези, които все още стояха изправени, осеяни с праханови гъби, сякаш току бяха цъфнали – чужди, месести, твърди цветя, хранещ се със смърт живот. Спомням си за мъртвия врабец, на който веднъж се натъкнах, лежеше край пътечката в парка и създаваше впечатление, че е жив; едва когато се наведох, установих, че живее върху нещо друго, върху множество души – така си мисля за това сега – обединени от една кауза – храненето. Представям си, че кожата ми се пропуква, че разцъфва, представям си, че умея да се предам на този цъфтеж.

Възможно е да се унасям. Земята отново е дива. Няма хора, има само огромна гора. Гората е могъщ, саморегулиращ се, безкрайно комплексен организъм. Отделните същности се раждат и умират, създавайки огромното ѝ, живо, еволюиращо тяло. Турове, зубъри и мечки, росомахи и рисове. Белки, хермелини, невестулки. Елени, лосове, сърни и диви зайци. Горски мишки. Белогръби кълвачи. Бухали, тетреви, глухари, всички те са част от нея. Смърчове, габъри, дъбове, липи. И лишеи: на места гората изглежда като застлана с килими. Тук-там се спускат зелените коси на огромния брадат лишей. Нито едно от изброените тук имена още не съществува. Не съществуват имената: голямоок сатир, малка медна, белянка, малка синевка, синевка алкон, медновиолетова, голяма синевка, ружова хесперида, дъбов зефир, ирисова апатура, многоцветница, многоцветница ауриния, жълтушка. И няма разум, който може да обхване всички протичащи в гората процеси, освен разумът на самата гора; и няма такъв разум на планетата, в който би могла да се зароди визията за унищожение. 

Published March 12, 2025
© Milica Markić

ელიზა From Dom Oriona

Written in Polish by Julia Fiedorczuk


Translated into Georgian by Keti Kantaria

ფეხის თითებს ვეღარ ვგრძნობ. სიცივე მიწიდან ამოდის, შეუმჩნევლად მოიწევს კანჭებისაკენ. სარკინიგზო გზების გადაკვეთაზე გამოვდივარ, ცას ავყურებ, ისევ ვარსკვლავებითაა სავსე, ზედ პატარა ბოტის ძებნას ვიწყებ. დარწმუნებული არ ვარ,   ცის იმავე ნაწილს ვხედავ თუ არა, რომელზეც მაშინ ლუმ იპოვა, ამიტომ მის კვალდაკვალ ვიმეორებ თანმიმდევრობას, პოლარული ვარსკვლავიდან ვიწყებ. საინტერესოა, რა ზუსტი შეიძლება იყოს მეხსიერება, მაშინ, როცა სხვა დროს ძალიან არასანდოცაა ხოლმე. კი, თითქოს ვხედავ. ძნელიც მისი ფორმის დავიწყება, თუ ერთხელ მაინც დაგინახავს.

არ ვიცი, რამდენ ხანს ვდგავარ ასე, ცას მიშტერებული და მეხსიერებაში ოცდაათი წლის წინანდელი იმ საღამოს დეტალების აღდგენას ვცდილობ, მთლიანად ვიძირები იმ მოგონებაში, მაგრამ უცნაურ, დამზაფვრელ ხმას გამოვყავარ ამ მდგომარეობიდან – გრძელი, სასოწარკვეთილი ყმუილია, ცხოველური თითქოს და ამავე დროს შემაშინებლად ადამიანური, შესაბრალისი, გულისმომკვლელი.

შიში დარტყმის ტალღას ჰგავს.  წუთით მადამბლავებს.  ჩემი სხეულის სტრატეგია, როგორც ჩანს, ასეთია საფრთხის წინაშე – გაუჩინარება. ღმუილი  ტყის სიღრმიდან მოდის, ნაკაფის მხრიდან, სადაც ჯერ შესვლა არ გამიბედავს. ალბათ ორი-სამი წამი გრძელდება, მერე კი ყველაფერი ჩუმდება, ჩემი გულისცემის გარდა. რამდენიმე წამს ველოდები, მაგრამ ხმა ქრება. სახლში ვბრუნდები. ამჯერად ვცდილობ მშვიდად ვიარო. გზა ჭიანურდება, თითქოს ამასობაში დედამიწას მოსდებია, წამიერად შიში მიპყრობს,  დავიკარგე-მეთქი, მაგრამ არა, მალე ჩემი რცხილა ვიპოვე და ბილიკზე გადავედი, მერე სწორი გზა წამოვიდა.

იქამდე რომ მივდივარ, რატომღაც მიჭირს ეზოში ჩვეულებრივი გზის გავლა. მეშინია, ჩემმა მასპინძელმა არ დამინახოს, მამხილოს,  ჩემში დაწყებული ცვლილება არ შენიშნოს,  ყველასგან და მითუმეტეს, მისგან დამალვა არ მომწიოს. ვგრძნობ, რომ ჩემი მტერია, დაბრკოლებაა, რომელიც უნდა გადალახო.  ჭიშკარში შევდივარ  და გისოსებს გარს ვუვლი, სანამ მისი სახლის უკანა მხარეს არ მივაღწევ, ბაღისა და დიდი, ფარდებჩამოფარებული ფანჯრიდან მხრიდან. შიგნით ბნელა, შეიძლება საერთოდ არ არის შინ. თუმცა ახლა ვეღარ გადავთქვამ და ჭიშკარს ვუბრუნდები, ცხაურზე გავლა მიწევს, რაც ძნელი არ არის, პატარა ფეხები მაქვს, მავთულის ბადეზე მივაბიჯებ,  თუმცა, ბოლო წუთას შარვლის ფეხს ტოტს მავთულის გამოშვერილ კიდეს ვახევ და იმის მაგიერ, რომ ფოცხვერივით უხმოდ შევმხტარიყავი  როგორც ვაპირებდი, ზრიალით ვეცემი გაყინულ მიწაზე. ერთხანს გაუნძრევლად ვწევარ, ვიაზრებ, გაიგონა თუ არა ეს ხმა, თუ გაიგონა, მოსაფიქრებელი მაქვს, რას ვეტყვი, როგორ ავუხსნი ჩემს ქცევას. ბედად, არაფერი ხდება, სრული სიჩუმეა ჩამოწოლილი. აუჩქარებლად ვდგები, გისოსებს ვეჭიდები, ჩემი სახლისკენ მივიპარები. შესვლისას შუქს არ ვანთებ. მოცახცახე ხელებით ვანთებ ცეცხლს ღუმელში. ქურთუკს რომ ვიხდი, მაშინღა ვგრძნობ, რომ მარჯვენა წვივი მტკივა. თეძოც. ღუმელზე ჩაისთვის წყალს ვდგამ, პლედში ვეხვევი და ღუმელთანვე ველოდები. ამდენი ხნის შემდეგ, პირველად მადგება თვალებზე ცრემლები. და ვგლოვობ: აღარ არის ლუ, აღარ მე ვარ, ირგვლივ ყველა და ყველაფერი კვდება. ტელეფონს ვწვდები და ჩემს ერთ-ერთ რუკას ვხსნი.

ვნიშნავ იმ ადგილს, სადაც  ხელთათმანი ვიპოვე და იმ არეალს, საიდანაც, როგორც მეჩვენება, ღმუილი მოდიოდა. გაუხდელად,  ტელეფონით ვძვრები საბანქვეშ. სიბნელეში ტელეფონი რაღაც სამშვენისივით ანათებს: სპილენძი, კობალტი, რკინა, კალა, ტანტალი, ვერცხლი, ოქრო, პალადიუმი… ვხედავ, ორი საათი ახლოვდება. 

მეორე დილით, თვალებს რომ ვახელ, მახსენდება წინა დღეს ტყეში გაგონილი ტირილი. ეჭვიც არ მეპარება, რომ ტიროდა, თუმცა არ ვიცი, ადამიანის ტირილი იყო თუ არა. ეს მოგონება მაშინვე მაღვიძებს, ისე, როგორც ადრე დაუმთავრებელ სამუშაოზე ფიქრი მაღვიძებდა. მხოლოდ ამის შემდეგ დავხედავ ტელეფონს, რვა საათია. მთელი მარჯვენა ფეხი მტკივა. საწოლიდან ვდგები, სააბაზანოსკენ კოჭლობა-კოჭლობით მივდივარ, ვიცვამ და  ფეხს ვითვალიერებ . თეძოდან ბარძაყის შუა ნაწილამდე უზარმაზარი სისხლჩაქცევა მაქვს, ტერფი – შეშუპებული, მაგრამ ეგ მაინც არაფერი –  უბრალოდ გუშინდელივით თავისუფლად ვეღარ ვიმოძრავებ. ეს უნდა დავიკიდო.  შხაპს ვიღებ, ვიცვამ და მაცივარს ვაღებ.

რა მაქვს: ორი კვერცხი,  დამჭკნარი მწვანე სალათის შეკვრა  და  ყველის ნაჭერი.

ცოტა საჭმლის შოვნა მომიწევს.  შეშის შემოსატანად გარეთ გავდივარ.  ჭიშკართან უცნობი მანქანა დგას, ორ უცნაურ კაცს ვხედავ, ერთხანს შორიდან ვუყურებ. ჩნდება ჩემი მასპინძელიც და მამჩნევს. კეთილგანწყობით მიქნევს ხელს. საპასუხოდ მეც უხალისოდ ვუქნევ – კარგად ვხვდები, როგორც გამოვიყურები. გაწეწილი თმით ვდგავარ, ქურთუკზე  გუშინდელი დაცემის კვალი მამჩნევია. ამ კაცებს არ უნდა მივუახლოვდე. ვინმესთვის ერთი სიტყვის თქმის ფუფუნებაც არ მაქვს,  ვგრძნობ, ასე ყველაფერს დავკარგავ და ყველაფრის ხელახლა დაწყება მომიწევს.

ჩემი შეშიანად სახლისკენ მივემართები. ცვარი სახეზე მეფინება. დილიდან ლხობა დაიწყო, ამას გუშინ საღამოსვე ვგრძნობდი; თითქმის აღარსად შემორჩა თოვლი. ფეხქვეშ მიწის სინოტივეს ვგრძნობ. ხეებიდან წყლის წვეთების ვარდნის ხმა მესმის. საგრძნობლად დამთბარა, მაგრამ ეს ნესტი ხანდახან უფრო აუტანელია, ვიდრე სიცივე.

ღუმელში ცეცხლს ვაჩაღებ და რაც მაქვს, იქიდან საუზმეს ვამზადებ. მანქანაში უნდა ჩავჯდე და საყიდლებზე წავიდე, მაგრამ თავს ვერ ვაიძულებ, ვერ ვინძრევი.  ზურგჩანთის მთელ შიგთავსს ვაპირქვავებ, თურმე ერთი ენერგეტიკული ბატონი კიდევ დამრჩენია. ხელახლა ვავსებ წყლის ბოთლს და ხელახლა, ძალიან საგულდაგულოდ ვაწყობ ზურგჩანთაში ყველაფერს. ზედ დავამატებ  ახალ, თბილ საძილე ტომარას და ჰამაკს. დღის განმავლობაში ყველაფერი ადვილი ჩანს. ვშლი რუკას, რომელიც ჩემმა მასპინძელმა მომცა ჩამოსვლისთანავე და ახლომდებარე სოფლების, ნაკრძალების და საფეხმავლო ბილიკების დასახელებებს ვკითხულობ. რაღაც არასწორია თითქოს მათ სახელწოდებებში.  უკვე მაქვს ჩემი რუკა, რომელზეც მნიშვნელოვანი ადგილები მაქვს მონიშნული: ბიზონის არეალი,  მგლების არეალი, სატომრე ადგილი,  ტირილის ზონა.  იმ მოყვანილობას დავცქერი, მაგრამ ესენი რომ ქმნიან, მაგრამ სწორად რომ წავიკითხო, ლუ მჭირდება.

ტანსაცმელს ფენა-ფენა ვიცვამ, თან მთელი ეს თეძო და მხრის არე მტკივა, მერე ზურგჩანთას ვიკიდებ და ზემოდან  საწვიმარს ვიცვამ. 

ტყეში იმავე ბილიკით შევდივარ, როგორითაც სულ დავდივარ. გვიანი დილაა, თითქმის შუადღე. სალამი ხეებს. მუხას ტოტები ლამის ცისკენ აუწევია, თითქოს გაოცებულია. ბოლო დღეებში წავიკითხე,  ლიქენები თურმე ერთმანეთის მიყოლებით ხმებიან:  ჯერ ბუჩქისებრი, როგორიცაა, მაგალითად, Usnea florida,   უამრავი პატარა  მზის ნახლართს რომ ჰგავს, მერე – ფოთლისებრი,   ბოლოს კი ქერქისებრი,  ლაქიანი ლიქენებისმაგვარი. წვეთები ცვივა ხეებიდან, თითოეული თხევადი კრისტალის მსგავსები, რომელიც მთელს იქაურ ლანდშაფტს ირეკლავენ.  ნელა მივაბიჯებ, არსად მეჩქარება. 

ერთი გეგმა მაქვს მხოლოდ –  იქამდე მივიდე, სადაც რუკაზე ტირილის ზონა მოვნიშნე. რატომღაც დარწმუნებული ვარ, რომ ისევ გავიგონებ იმ ხმას.  თავს ვეუბნები, რომ ამჯერად არ შემეშინდება, და ხმას ვუპასუხებ.

ტყეში  თოვლი აქა-იქაა ლაქებად შემორჩენილი.  მიწიდან სიცივე მოდის, სითბო – დეკემბრის მოულოდნელი მზისგან. ვცნობ რცხილას, ცაცხვის ხეებს, მუხას, ნეკერჩხალს და ვერხვს. მაღალი, წვრილი ნაძვის ხეები ქარში ირწევიან. დაბუჟებული თითებით ვეხები წითელ ქერქს. არ ვიცი, ვისია შიში, რომელსაც ვგრძნობ, ჩემი თუ ამ ხეების, მაგრამ უკვე ვიცი, რომ ის შიში არ გაქრება –  სამუდამოდ დარჩება.

დღე სრულიად პირქუშდება იმ დროისთვის, როცა იმ ადგილს ვაღწევთ, სადაც წინა დღეს ვიდექი, როცა ტირილი გავიგე. ამ გამოსეირნებას რამდენიმე საათი დასჭირდა, მიუხედავად იმისა, რომ სულ რამდენიმე კილომეტრის გზა იყო.

ძალიან ნელა მოვდიოდი, არეალს ვიკვლევდი, საშუალებას ვაძლევდი სივრცეს, ჩემზე თავისი კვალი დაეტოვებინა. ადამიანების ვერანაირი კვალი ვერ ვიპოვე – შეიძლება ახლა იკლო აქ მიმოსვლამ, რაღაც მსგავსი თქვას ამ რამდენიმე დღის წინ მაღაზიასთან. ძალიან ნელა მოვდიოდი კიდევ იმიტომ, რომ ფეხი მტკივა. ახლა ვჩერდები და ველოდები. ხეს ვეყუდები, ფეხს რომ დატვირთვა შევუმსუბუქო, რამდენიმე წუთში ტკივილი იკლებს.  ზურგჩანთიდან ვიღებ ჩემს საგზალს, ანუ – ენერგეტიკულ ბატონს და წყალს. ბატონი გამაგრებულია, ცივი, რაღაც ხელოვნური გემო აქვს, მაგრამ გულის მოსამაგრებლად ივარგა. წუთის წინ მოჟამული ნაცრისფერი ედო აქაურობას, ახლა ჩამოშავდა ყველაფერი. 

რამდენიმე ნაბიჯს ვდგამ ტირილის ზონისკენ. ვცდილობ, დავიხსომო ხეები, რომლებსაც ჩავუარე, მათი ფორმები, მოყვანილობები, ესენი რომ ქმნიან. მაგრამ ნელ-ნელა ღამე ახლოვდება. ხეები შავდება. ჩემს ნიჭს, რომელიც, ასე მგონია, სასოწარკვეთილებამ გამიღვიძა,  თავისი ზღვრები აქვს.

გზის გაგრძელება აღარ შემიძლია. გადაწყვეტილებას ვიღებ: ჰამაკი იქ უნდა გავაბა,  სადაც ახლა ვარ. აქამდე ეს არასდროს გამიკეთებია, მაგრამ ადვილია: ორი ხე უნდა შევარჩიო და თოკები მაგრად შევაბა.  ვფრთხილობ, რომ არაფერი დასველდეს, მაგრამ ცოტა თოვლი მაინც აღწევს შიგნით. ვფერთხავ და ჩემს უმსუბუქეს და უთბილეს საძილე ტომარას ზედ ვაგებ. ჰამაკში ისე ვჯდები, როგორც საქანელაზე და ფეხზე წვალებით ვიხდი.  პლასტიკის ჩანთაში ვაწყობ ფეხსაცმელს და მერე ერთ-ერთი ზონრით ვაკრავ. საძილე ტომარაში ვძვრები და ისე ვიკრავ, ღიობები რომ  დამრჩეს. დასაძინებლად ჯერ ადრეა. ძლიერ ტკივილი მაქვს ფეხის არეში – და უცებ თავში აზრი მიელვებს, რომ ეს ყველაფერი, რაღაცნაირად, შეიძლება მშვენიერებად ჩაითვალოს. ტყიდან ღმუილს, ტირილს თუ კივილს ან სხვა ნებისმიერ ხმას ველოდები.

ისე მჭიდროდ ვითბუნები, გარეთ მარტო ცხვირი მრჩება და ძლივს ვირყევი – თავს ამ მოჩვენებით შებოჭილობაში ჭუპრში გამოკეტილ აბრეშუმის ჭიად წარმოვიდგენ, მის ირგვლივ დაუსრულებლად მიმდინარეობს სასიცოცხლო პროცესები. იზოლირებულობის განცდას ისიც ემატება, რომ მცივა, ძალიან მცივა საიმისოდ, რომ ახლა ჩამეძინოს. ტელეფონში მიდება ჩახედვა – როცა სხვა ვერაფრით ვიქცევ თავს, სულ ამას ვაკეთებ ხოლმე. მგონი აქ, ევროპის ამ უდაბურ და ხელუხლებელ ტყეშიც კი შემიძლია დიზაინერული ფეხსაცმლის ყიდვა ან აუქციონზე რომელიმე ნამუშევრის გაყიდვა. ჭუპრიდან ტელეფონიან ხელს ვიწვდი; თავისი მკრთალი ნათებით ანათებს იქაურობას, მაგრამ ინტერნეტს ვერ ვიჭერ, ზუსტად ისე, როგორც იმ დღეს, როცა გზაზე კატას დავეჯახე. ვერაფერს შევიძენ, ვერსად დავრეკავ, გარდა ამისა, ვერც ჩემი რუკების გახსნას მოვახერხებ.

ხერხემლის გასწვრივ შიში ცახცახად დამირბის:  თავს ვეღარ გავურბივარ. ველოდები, სანამ გონება ჩამიცხრება, ცალკეული აზრების კონტურების გარჩევას და ამავდროულად, ჭუპრის   შეზღუდვის  ფარგლებში,  და ისეთი პოზის შერჩევას შევძლებ, რომელშიც მაქსიმალურად თბილად ვიქნები, ან   ნაკლებ შემცივდება მაინცაა. როდესაც ჩემი ტელეფონის ეკრანი ქრება, სიბნელე ავსებს ყველაფერს ჩემ ირგვლივ.  ახლა თვალები სრულიად ზედმეტია. თუმცა არა, არც ეგრეა საქმე.  ცოტა ხანში ვამჩნევ ადგილს, სადაც ჰამაკის ქვედა ნაწილის მკვრივი მასალა  მისი ზედა ნაწილის ოდნავ გამჭვირვალე მასალას ეხება. მგონი გამოვიდნენ ვარსკვლავები.. 

წარმომიდგენია,  როგორი სანახავი ვიქნები ახლა ვინმესთვის,  ქვემოდან რომ შემოეხედა: ხის ტოტებს შორის გაბმული დიდი შავმუქი ჭუპრი, სიცოცხლის უცნაური, უცხო ფორმა. არავინ იცის, რომ აქ ვარ. არავინ იცის რომ აქ ვარ? ახლა უეცრად მინათდება გონება, რამდენად მცდარია ეს აზრი. ტყემ იცის, რომ ვარ.  ეს იცის თავისი ქმნილებების შეგრძნებებით, მათი ყნოსვით, მხედველობით, სმენითა და შეცნობის სხვადასხვა ფორმებით, რასაც მე ვერც კი წარმოვიდგენ.  ყნოსვა, თუმცა კი მახვილი, ბევრს ვერაფერს მეუბნება.

იმ ხელოვნური მასალის სუნს ვგრძნობ, რომლებისგანაც არის დამზადებული ჩემი ჰამაკი და ტანსაცმელი. ამ სუნების გარდა, მხოლოდ ყინვის და ნესტის სუნი ტრიალებს; მაგრამ სუნი, რომელსაც ჩვენ გამოვცემთ – მე, ადამიანი, ჩემს ნივთებთან ერთად – ხმამაღალი გზავნილი უნდა იყოს ჩემ შორიახლო მყოფი ქმნილებებისთვის.  ხმამაღალი ვარ, როგორც ზღვის ნაპირზე ნებივრობისას ცუდი მუსიკა. 

დრო გადის. მეც სადღაც მივიპარები.  სიცივის შეგრძნებას ვკარგავ. შეიძლება, ბოლოს და ბოლოს, ჭუპრი გავათბე  ჩემი სხეულის სითბოთი. ახლა , შეიძლება ითქვას, კარგად ვგრძნობ თავს, თუმცა მალე ალბათ ესეც შეიცვლება –  მომენტები, როცა აქედან გაქცევა არ მინდა, ჯერ იშვიათია და ხანმოკლე, მაგრამ ახლა თითქოს ყველაფერი კარგადაა. 

მკვდარი ხეები მახსენდება,  რომელთა ნახვამ რამდენიმე დღის წინ აღმაფრთოვანა; ის ხეები,  ჯერ რომ იდგნენ,  სოკოებმოდებულები, თითქოს ახლახან გამოესხათ კვირტები  – უცხო და უცნაური, ხორციანი, მძიმე ყვავილები, – სიცოცხლე, რომლითაც სიკვდილი იკვებება; მახსოვს, ერთხელ მკვდარი ბეღურა ვნახე,  პარკის ბილიკთან ეგდო, თითქოს ცოცხალი იყო; მისკენ რომ დავიხარე,  მაშინ მივხვდი, რომ სხვა რამაც ცხოვრობდა მასში, ბევრი სხვა სული –  ახლა ასე აღვიქვამ ამას  – ერთიანი მიზნით, კვებით გაერთიანებულნი. ახლა წარმოვიდგენ, რომ კანი ჩემი სკდება, კვირტებს ისხამს, ადვილად წარმოვიდგენ, რომ ვიცი, როგორ დავნებდე ამ ყვავილობას.

 იქნება ჩამთვლიმა. დედამიწა ისევ  ხელუხლებელია და ველური. ადამიანები არ არიან, მხოლოდ თვალუწვდენელი ტყეა. ტყე არის მძლავრი, თვითკმარი, უსასრულოდ რთული ორგანიზმი. ცალკეული ქმნილებები იბადებიან და კვდებიან, ამისაგან შედგება   ვეებერთელა, ცოცხალი, ევოლუციის პროცესში მყოფი მისი სხეული.  დომბები, ბიზონები და დათვები, სამურავები და ფოცხვრები. კვერნები, ყარაყუმები, სინდიოფალები. ირმები, ცხენირმები და ბოცვრები. ტყის თაგვები. თეთრზურგა კოდალები. ზარნაშოები, როჭოები და სოღოები, ყველა მისი ნაწილია. ნაძვი, რცხილა, მუხა, ცაცხვები. და ლიქენები: ალაგ-ალაგ ტყე ხალიჩას ჰგავს. ზოგან მაღლიდან ჩამოზრდილან, მოხუცის მწვანე წვერივით ჩამოგრძელებულან.  აქ ჩამოთვლილი არცერთი დასახელება ჯერ არ არსებობს.  საერთოდ არ არსებობს სახელები: ტყის ყავისფერი Lopinga achine, Colias palaeno, სპილენძისფერი Lycaena dispar – მთვარის ყვითელი ღრუბელი, Cupido minimus, Phengaris alcon, Carcharodus alceae,  მუხის ზეფირი, მელნისფერი ნიმფალიდები, მატურნები,   დუნაის მირმიდონები.  და არ არსებობს გონი, რომელიც შეძლებდა ტყეში მიმდინარე ყველა პროცესის გააზრებას,  თავად ტყის გონის გარდა; და, მთელს პლანეტაზე, ჯერ არ არსებობს ისეთი გონება, რომელიც შეძლებს, მისი განადგურება წარმოიდგინოს.

Published March 12, 2025
© Keti Kantaria


Other
Languages
Polish
English
German
Spanish
Ukrainian
Bulgarian
Georgian

Your
Tools
Close Language
Close Language
Add Bookmark