Lvov Is Everywhere: Adam Zagajewski (1945-2021)
Edited by Specimen
Jechać do Lwowa
Written in Polish by Adam Zagajewski
Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnań, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.
Published April 3, 2021
From Adam Zagajewski Jechać do Lwowa i inne wiersze, Aneks, 1985
© Adam Zagajewski 1985
To go to Lvov. Which station
for Lvov, if not in a dream, at dawn, when dew
gleams on a suitcase, when express
trains and bullet trains are being born. To leave
in haste for Lvov, night or day, in September
or in March. But only if Lvov exists,
if it is to be found within the frontiers and not just
in my new passport, if lances of trees
—of poplar and ash—still breathe aloud
like Indians, and if streams mumble
their dark Esperanto, and grass snakes like soft signs
in the Russian language disappear
into thickets. To pack and set off, to leave
without a trace, at noon, to vanish
like fainting maidens. And burdocks, green
armies of burdocks, and below, under the canvas
of a Venetian café, the snails converse
about eternity. But the cathedral rises,
you remember, so straight, as straight
as Sunday and white napkins and a bucket
full of raspberries standing on the floor, and
my desire which wasn’t born yet,
only gardens and weeds and the amber
of Queen Anne cherries, and indecent Fredro.
There was always too much of Lvov, no one could
comprehend its boroughs, hear
the murmur of each stone scorched
by the sun, at night the Orthodox church’s silence was unlike
that of the cathedral, the Jesuits
baptized plants, leaf by leaf, but they grew,
grew so mindlessly, and joy hovered
everywhere, in hallways and in coffee mills
revolving by themselves, in blue
teapots, in starch, which was the first
formalist, in drops of rain and in the thorns
of roses. Frozen forsythia yellowed by the window.
The bells pealed and the air vibrated, the cornets
of nuns sailed like schooners near
the theater, there was so much of the world that
it had to do encores over and over,
the audience was in frenzy and didn’t want
to leave the house. My aunts couldn’t have known
yet that I’d resurrect them,
and lived so trustfully; so singly;
servants, clean and ironed, ran for
fresh cream, inside the houses
a bit of anger and great expectation, Brzozowski
came as a visiting lecturer, one of my
uncles kept writing a poem entitled Why,
dedicated to the Almighty, and there was too much
of Lvov, it brimmed the container,
it burst glasses, overflowed
each pond, lake, smoked through every
chimney, turned into fire, storm,
laughed with lightning, grew meek,
returned home, read the New Testament,
slept on a sofa beside the Carpathian rug,
there was too much of Lvov, and now
there isn’t any, it grew relentlessly
and the scissors cut it, chilly gardeners
as always in May, without mercy,
without love, ah, wait till warm June
comes with soft ferns, boundless
fields of summer, i.e., the reality.
But scissors cut it, along the line and through
the fiber, tailors, gardeners, censors
cut the body and the wreaths, pruning shears worked
diligently, as in a child’s cutout
along the dotted line of a roe deer or a swan.
Scissors, penknives, and razor blades scratched,
cut, and shortened the voluptuous dresses
of prelates, of squares and houses, and trees
fell soundlessly, as in a jungle,
and the cathedral trembled, people bade goodbye
without handkerchiefs, no tears, such a dry
mouth, I won’t see you anymore, so much death
awaits you, why must every city
become Jerusalem and every man a Jew,
and now in a hurry just
pack, always, each day,
and go breathless, go to Lvov, after all
it exists, quiet and pure as
a peach. It is everywhere.
Published April 3, 2021
From Adam Zagajewski, Without End: New and Selected Poems, Farrar, Straus and Giroux, New York 2002
Copyright © 2002 by Adam Zagajewski
Translation copyright © 2002 by Farrar, Straus and Giroux
Andare a Leopoli. Da quale stazione
per Leopoli, se non in sogno all’alba,
quando la rugiada luccica su una valigia
e gli espressi e i rapidi nascono. Partire in fretta
per Leopoli, a tarda notte o di giorno, a settembre
o a marzo. Soltanto se Leopoli esiste,
se la trovi tra i confini e non solo
nel mio nuovo passaporto, se lance di alberi,
frassini, pioppi, respirano ancora pesante
come Indiani e i ruscelli farfugliano
il loro oscuro Esperanto e i serpenti come segni
soffici nella lingua russa svaniscono
nell’erba. Fare i bagagli e andare, partire
senza addii, a mezzogiorno, scomparire
come fanciulle che svengono. E bardane, il verde
esercito delle bardane, e più in basso, sotto i parasole
di un caffè veneziano, le lumache conversano
sull’eternità. Ma la cattedrale s’innalza,
ricordi, così verticale, così verticale
come la domenica e i tovaglioli bianchi e un secchio
sul pavimento traboccante di lamponi e il mio
desiderio che non c’era ancora,
solo giardini di erbacce e l’ambra
delle ciliegie e l’indecente Fredro.
C’era troppa Leopoli, nessuno poteva
comprenderne i quartieri, sentire
il sussurro di ogni pietra scottata
dal sole, di notte la chiesa ortodossa era silenziosa,
non come la cattedrale, i Gesuiti battezzavano
le piante, foglia a foglia, ma queste crescevano,
crescevano così incuranti e la gioia aleggiava
ovunque, nei corridoi e nei macinacaffè
che giravano da soli, nelle teiere
celesti e nell’amido, che fu il primo
formalista, nelle gocce di pioggia e nelle spine
delle rose. Forsizie ghiacciate ingiallivano alla finestra.
Le campane suonavano e l’aria vibrava, le cuffie
delle suore veleggiavano come golette accanto
al teatro, c’era così tanto mondo che doveva
concedere un bis dopo l’altro,
il pubblico era in estasi e non voleva
lasciare la sala. Le mie zie non sapevano
ancora che le avrei resuscitate
e vivevano così fiduciose, così sole;
le domestiche, pulite e stirate, correvano
a prendere la panna fresca, in casa
un po’ di rabbia e grandi speranze, Brzozowski
venne a tenere una lezione, uno dei miei
zii lavorava a un poema intitolato Perché?
dedicato all’Onnipotente e c’era troppa
Leopoli, non ci stava nel piatto,
faceva scoppiare i bicchieri, straripava
da stagni e laghi, fumava da ogni
camino, si mutava in fuoco, in temporale,
rideva col fulmine, diventava docile,
tornava a casa, leggeva il Nuovo Testamento,
dormiva sul divano accanto al tappeto dei Carpazi,
c’era troppa Leopoli e ora
non ce n’è più, cresceva in continuazione e le cesoie
la tagliavano, gelidi giardinieri, come sempre
a maggio, senza pietà, senza amore,
ah, aspetta che arrivi il tiepido
giugno con le sue soffici felci, gli sconfinati
campi dell’estate, vale a dire la realtà.
Ma le forbici tagliavano, lungo le linee e nelle
fibre, sarti, giardinieri e censori
tagliavano corpo e ghirlande, le cesoie lavoravano
diligenti, come in un ritaglio per bambini,
lungo le linee tratteggiate di un capriolo o di un cigno.
Forbici, temperini e lamette graffiavano,
tagliavano e accorciavano le vesti voluttuose
dei prelati, delle piazze, dei palazzi, gli alberi
cadevano silenziosi come in una giungla
e la cattedrale tremava, la gente si diceva addio
senza fazzoletti, senza lacrime, la bocca
così secca, non ti vedrò mai più, tanta morte
ci attende, perché ogni città
deve diventare Gerusalemme e ogni uomo un ebreo,
e ora, in fretta, soltanto fare
le valigie, sempre, ogni giorno,
e andare senza fiato, andare a Leopoli, dopotutto
esiste, calma e pura come
una pesca. Leopoli è ovunque.
Published April 3, 2021
© 2002 Adam Zagajewski
© 2021 Matteo Campagnoli
Other
Languages
Your
Tools